Sugawara Akitada jest młodym urzędnikiem w Ministerstwie Sprawiedliwości, który został wysłany do odległej prowincji zbadać sprawę znikających podatków. Młodzieniec zgodnie z rozkazem wyrusza w podróż, ale zamiast tradycyjnej świty zabiera tylko starego służącego-sekretarza.Historia, teoretycznie, dzieje się okresie Heian, ale gdyby nie daty na początku rozdziałów i deklaracja autorki, trudno by to było stwierdzić. Dialogi (poza tym, że drewniane wyjątkowo) są na wskroś współczesne, normy i zachowania historycznego okresu są ignorowane, bądź po prostu nieobecne. Zaczynając od rzeczy drobnych jak ukłony, po zachowanie wobec wysokich urzędników; kiedy autorka opisuje dwie bardzo formalne okazje wygląda to trochę jak wypad na grilla do ogródka znajomych. Zachowania bohaterów z historycznością nie mają nic wspólnego, ba! nie zgadza się nawet to, co jedzą, bo jedzą na przykład… dynię i kapustę (czyli trochę tak, jakby twierdzić, że w XI w Polsce wszyscy jedli ziemniaki i kukurydzę). Wierzenia i przesądy tamtego okresu są równie radośnie zignorowane (wszyscy biegają nocą po lesie, shinto nie istnieje, wszystkie świątynie są buddyjskie, a trupa można macać do woli).
Historyczność na skali od 1 do 10 = -5.
Postacie są sztampowo-oryginalne. Znaczy miały być w założeniu oryginalne i wyróżniające się, i dzięki temu wyszły sztampowe do bólu. Sam Akidata to ubogi (ale oczywiście szlachetny i sprawiedliwy) szlachcic, który nie przywiązuje wagi do konwenansów, radośnie obraża wyżej postawionych, przyjaźni się ze służącymi, nie zna na poezji i uczy się walki kijem. Kijem?! Serio?! I nie zna się na poezji, mimo że przebywa w stolicy? W okresie Heian? Nie zajmuje się kaligrafią? Równie dobrze można by stwierdzić, że facet nie oddychał. Jego sługa to chodzący zbiór cytatów konfucjańskich, poza tym przydatności sługi nie stwierdzono. Drugi towarzysz Akidaty – Tora, jest równie nieprawdopodobny historycznie. O kobietach, którymi panowie się interesują też nic dobrego nie da się powiedzieć – nie dość, że same w sobie mało prawdopodobne to jakiekolwiek zainteresowanie romantyczne nimi byłoby jeszcze mniej prawdopodobne w tym okresie. Całość sprawia wrażenie, że postacie miały być jak najbardziej „cool” (ew. udowadniać jakąś tezę), a ich historyczność była najmniej istotna.
Intrygi kryminalne są nawet dwie, obie przewidywalne i ekologicznie słuszne (przetwarzane już wielokrotnie). A ponieważ podejrzani stają się oczywistymi sprawcami w momencie pojawienia się na kartach powieści (i to nawet nie muszą pojawiać się osobiście, starczy że ktoś o nich wspomni), nasz główny bohater, „geniusz detektywistyczny”, wypada dzięki temu jeszcze gorzej, mecząc się ze śledztwem do ostatniej strony.
Nudne, sztampowe, pozbawione napięcia i z historią Japonii poza nazwami własnymi nie ma nic wspólnego. Omijać z daleka szerokim łukiem.
Smoczy zwój jest dla mnie sztandarowym przykładem, jak wiedza o tzw. imponderabiliach może wpłynąć na odbiór książki. Opowieść nad którą znęca się Lashana przeczytałam dawno temu, na fali zainteresowania powieścią nazwijmy to “japońską”, fali wywołanej przez “Po słowiczej podłodze” . Odebrałam ją jako typową książkę bez historii. Przeczytać, ziewnąć, zapomnieć, ewentualnie oddać do biblioteki niech się inni męczą, a może nawet znajdzie się ktoś komu się spodoba. Ponieważ nie dysponuję tak specyficzną wiedzą o Japonii jak Recenzentka więc historyczne nonsensy nie wypalały mi oczu i nie tłukły po głowie. Zapewne, gdybym miała tę wiedzę, moja opinia byłaby znacznie ostrzejsza…