Komputery, telefony, samochody, odkurzacze, świetlówki. Wszystkiemu potrzebna jest energia. Konwencjonalne elektrownie dawno przestały wystarczać, na farmy wiatrowe brakuje miejsca, ale nasza planeta wytwarza ogromne ilości energii, tylko trzeba wiedzieć jak ją czerpać i gromadzić. Na uskokach płyty tektonicznej Juan de Fuca, trzy kilometry pod powierzchnią oceanu zamontowano generatory i linie przesyłowe. Problem tylko w tym, że ktoś tego systemu musi pilnować; konserwować, naprawiać i nadzorować.
Dno oceanu to zdecydowanie nieprzyjemne miejsce – ciśnienie jest zabójcze, ciemność rozświetla tylko latarka (niestety ona też przyciąga drapieżniki) a wybuchające co chwilę gejzery mogą ugotować człowieka żywcem. Ze światem zewnętrznym praktycznie nie ma kontaktu, a na stacji, w bardzo małej przestrzeni, przebywają osoby, które się nie znoszą. Ludzi uwarunkowano i zmodyfikowano, żeby byli w stanie wykonywać swoją pracę, ale mimo modyfikacji fizycznych ich życie ciągle jest zagrożone. Kto normalny byłby w stanie przebywać dłuższy czas w takim środowisku i nie zwariować? Hmm… a kto powiedział, że załoga stacji była kiedykolwiek normalna…
Lenie Clarke, której losy śledzimy, i jej koledzy to zbiór antybohaterów. Przypadków psychiatrycznych, socjopatów, ludzi niedostosowanych do społeczeństwa w różnych znaczeniach i odcieniach tego stwierdzenia – do wyboru do koloru. Ludzi, których bardzo trudno polubić i zrozumieć a jednak od książki trudno się oderwać. Autor pokazuje bardzo obcy, nieznany i niebezpieczny świat i to bez wyruszania na inną planetę, dodaje trochę potrzebnej technologii i skupia się na bohaterach i relacjach między nimi. A wszystko to unikając fantastycznonaukowego i psychologicznego bełkotu oraz bez uciekania w filozoficzne teorie.
Jest to SF w wydaniu, jakiego w Polsce brakowało od dawna; z innym podejściem, świetnym klimatem, nie tuszująca nadmiarem futurystycznych zabawek braku fabuły, nie będąca space operą. SF przy której trzeba myśleć i skupić się na fabule a nie tylko podziwiać okoliczności przyrody. Jeśli miałabym do czegoś porównać Rozgwiazdę, to chyba do Zajdla, ale to też nie byłoby najlepsze porównanie.
Biorąc pod uwagę mroczny klimat powieści oczarowanie nie jest może najlepszym słowem, ale odkąd, dość dawno temu, przeczytałam po raz pierwszy Diunę czy Paradyzję nic mnie tak nie oczarowało.
Zdecydowanie przebój, a pan Watts dzięki tej jednej książce ląduje w pierwszej piątce moich ulubionych autorów. Mam tylko nadzieję że pozostałe tomy trylogii Ryfterów będą równie dobre.
———————————————————————————————————-By Atisza-—————————–Apokalipsa nadejdzie w milczeniu. Tak skomentowała tę książkę moja przyjaciółka i w całości się z jej opinią zgadzam. Apokalipsa według Wattsa zaczęła się już bardzo dawno. To co dzieje się w książce jest tylko jej momentem kulminacyjnym. Widzimy tylko mały wycinek całości. Mikrospołeczność skrytą pod wodą, chirurgicznie przystosowaną do życia w głębinach oceanu, paradoksalnie składającą się z jednostek które nie mogą, nie umieją, nie chcą żyć w “normalnym” społeczeństwie. ( Przy okazji aż prosi się refleksja jakie jest to “normalne społeczeństwo” – czy normalne są korporacyjne szczury? czy biedota zepchnięta do slamsów nad samym oceanem? Czy tzw. zwykli ludzie ciężko pracujący na swoje wynagrodzenie…). Razem z tym gronem “degeneratów” którzy dziwnym trafem budzą jednak sympatię czytelnika, staramy się odpowiedzieć na pytanie “co tu się u licha dzieje”. Podobnie jak podwodni mamy do pewnego momentu tylko strzępy informacji układające się w niejasną całość.
Potem pozostaje nam już tylko oglądać rozwój sytuacji i ewentualnie wzdychać “jaka piękna katastrofa”.
Bo Apokalipsa nadchodzi w milczeniu. Nie przynoszą jej hordy terminatorów, ani gwiezdne kohorty. Nie przywozi jej na statku zainfekowany przedstawiciel korporacji. Nie nadchodzi w ryku archanielskich trąb. Sprowadza ją na ludzi… mózgoser – inteligentny żel, stwór powołany po to by oczyszczał Internet z coraz bardziej inteligentnych wirusów i by myślał za człowieka. Stworzony przez człowieka, ma też jedną z największych ludzkich wad – lenistwo. Upodobanie do wybierania prostych rozwiązań. A najprostszym rozwiązaniem jest … usunięcie ludzi z ich wymaganiami.
Rozgwiazdy nie czyta się łatwo. Trzeba skupienia i uwagi, żeby dostrzec wszystkie, czasem delikatne jak pajęczyna wątki i motywy. Ale być może właśnie dlatego jest to lektura tak intrygująca i niepokojąca.
I w swych pytaniach dziwnie podobna do pierwszego Matrixa.
Uznanie dla autora