Jakiś czas temu wpadło mi w ręce czytadło pt. Porucznik Leary dowodzi. Ponieważ to jakiś czas temu to będzie jakieś… piętnaście lat, to nie za wiele z tego czytadła pamiętam, poza tym, że (chyba) było nawet czytalne, co, biorąc pod uwagę SF wydawaną wtedy, było już niezłym wynikiem. Gdy więc wpadł mi w ręce tom pierwszy cyklu o poruczniku Learym, radośnie zabrałam się do czytania.
Kiedy poznajemy Daniela Leary’ego ten nie tylko niczym nie dowodzi, ale generalnie robi niewiele. Jest zabranym trochę na doczepkę członkiem misji dyplomatycznej – miał odpowiednie nazwisko, żeby zrobić wrażenie na miejscowych, ale nie ma żadnych obowiązków. A że planeta nie jest jakoś szczególnie niebezpieczna, ani szczególnie ważna, to porucznik pałęta się samopas po stolicy, zawierając przyjaźnie, podrywając panienki, pijąc na umór i odwiedzając pałacową bibliotekę, gdzie poznaje Adele Mundy – specjalistkę od informacji w formie dowolnej. Oboje szybko się zaprzyjaźniają i równie szybko lądują w środku afery na skale międzyplanetarną, z której muszą się jakoś wykaraskać.
Po dość powolnym i zakrapianym alkoholem początku, akcja rusza do przodu porywając czytelnika ze sobą, a kolejne wydarzenia i strony przewijają się przed oczami nie angażując zbyt dużej ilości szarych komórek, za to pozwalając cieszyć się wartką akcją i egzotyczną scenerią. A sceneria jest faktycznie ciekawa – autor stworzył na planecie interesującą florę i faunę, i znalazł sposób żeby pokazać ją czytelnikowi tak, że nie wydaje się to sztuczne. Na dodatek nie są to tylko umilacze krajobrazu, ale pełnią też istotną funkcję w fabule. Do tego dostajemy kilka całkiem przekonujących kawałków futurystycznej technologii i jeden bardzo mocno nieprzekonujący i będący bardzo mocno po stronie F w tym SF. Otóż statki kosmiczne, poza odpowiednim napędem, posiadają maszty, żagle i takielunek. Jakby tego było mało, to w trakcie lotu na zewnątrz zostają takielarze, pilnujący, jak nazwa wskazuje, takielunku i naprawiający go na bieżąco. Używają do tego szalenie futurystycznych narzędzi, takich jak na przykład… młotek. Przyznaję, że uśmiałam się wyjątkowo, ale nie miałam ochoty rzucić książką o ścianę. Może dlatego, że cała atmosfera w Jak błyskawice kojarzyła mi się trochę z Bondem. Zaczynając od uwodziciela/ awanturnika/ egoisty/ oficera z plakatów Leary’ego, przez jego służącego, który potrafi załatwić wszystko – jak najlepsze skrzyżowanie Q z dobrym złodziejem, po introwertyczną bibliotekarkę, która co prawda średnio by się nadawała na Moneypenny, ale też dobrze pasuje do reszty towarzystwa. A trochę z (i teraz moja współrecenzentka i moja beta będą chciały mnie udusić) nowymi filmami spod znaku Star Treka. I jakby co nieco pozmieniać, to Jak błyskawice dobrze nadawałoby się jako początek scenariusza do wysokobudżetowego SF (nie mylić z SF wysokich lotów). Byłby to kolejny film gdzie dużo się dzieje, dużo wybucha, bohaterowie dają się lubić, ale w którym nie należy za bardzo szukać ani logiki, ani SF.
Lekkie, rozrywkowe czytadło, dobre na odmóżdżenie po ciężkim dniu. Ale tylko jeśli nie bierze się go na poważnie, przymknie oko i popłynie z prądem awanturniczej powieści kosmicznej, co nie jest trudne do osiągnięcia w tym przypadku.
Ale traktując treść bardziej na poważnie i czepiając się logiki – główna technologia doprowadza do płaczu ze śmiechu, oficerowie są świetnym przykładem braku dyscypliny i profesjonalizmu, a struktury państwowe nie miałyby prawa funkcjonować. O zakończeniu podyktowanemu imperatywem narracyjnym i mniejszych babolach nie wspominając.
Czytać na własną odpowiedzialność, bo w zależności od podejścia będzie to albo wyjątkowy gniot, albo całkiem sympatyczna powieść rozrywkowa.