Dłuższą chwilę zastanawiałam się jak opisać tę książkę. I jedyne, co mi przychodzi na myśl i nie wymaga sporej ilości autocenzury, to: bełkot.
Jest tu wszystko, a jednocześnie nic nie ma sensu.
Bohaterowie – każdy jeszcze bardziej oryginalny, niezwykły i przepakowany niż poprzedni. Sama drużyna Likwidatorów, to tacy Strażnicy Galaktyki, którym Avengersi nie są godni butów wiązać, a wcale nie są najbardziej przepakowani w tym towarzystwie. Zresztą Likwidatorzy, przedstawieni czytelnikowi hurtem, są tak komiksowi, tak niezwykli, że aż śmieszni. Żaden z bohaterów nie jest sensownie opisany. O tych bardziej pierwszoplanowych autorka podsuwa nam jakieś strzępki informacji, jakieś fragmenty historii, które ani nie tworzą pełnego obrazu, ani się ze sobą nie kleją, ani tym bardziej nie kleją się z resztą książki. Poza tym jest tych postaci zdecydowanie za dużo. Część jest kompletnie niepotrzebna i gdyby usunąć związane z nimi rozdziałki, bo rozdziałami to trudno nazwać, wyszłoby to tylko na plus.
Fabuła… hmmm… niby jest jakiś główny wątek, ale ginie on w powodzi innych pomysłów. Autorka chyba wrzuciła wszystko, co jej do głowy przyszło, nie przejmując się za bardzo, że to nijak nie zgrywa się w jedną całość. Podczas czytania miałam nieodparte wrażenie, że obserwuję działania kuchcika, który wpadł do kuchni, pocukrzył zupę, dolał wódki do przystawki, posolił deser, przemielił główne danie, a sałatkę wyrzucił za okno. Potem to wszystko wrzucił do wiaderka, zabełtał i podał. A czytelnik dostał wyjątkowo niestrawne danie.
Chaos konstrukcyjny, częste przeskoki z miejsca na miejsce – bez ładu, składu i rytmu, brak opisów, losowe infodumpy i technobełkot, rozważania pseudofilozoficzne, brak dialogów lub koszmarne dialogi (każdy z bohaterów wygłasza swoja kwestię zarzucając czytelnika kolejną informacją i kompletnie ignoruje resztę). Dostajemy na przemian: tyrady, męczące wyjaśnienia (najczęściej kompletnie nie pasujące do danego miejsca w fabule) albo ich kompletny brak.
Czytałam parę recenzji, które określają Dzieci burzy jako wspaniałą historię miłosną… Hmm… Ja chyba czytałam inną książkę. Chociaż przyznaję – te strzępy historii Burzy i Isztar, które dostajemy są nawet ciekawym pomysłem, ale szybko giną (a w zasadzie nawet się nie wyłaniają) w zalewie innych pomysłów.
Autorka nie tyle nie była w stanie przekazać czytelnikowi swojej wizji, co nawet nie starała się tego zrobić. Chwilami miałam wrażenie, że czytam nie książkę, ale chaotyczne notatki do wielotomowej sagi SF. I żeby dało się coś z tego wycisnąć, całość powinna zostać pocięta, przepisana, zredagowana, obudowana jakąś sensowną narracją i podzielona na tomy. Wtedy może by coś z tego było. A tak… W tej formie ten koszmarek nie powinien nawet zostać wydany, o nominacji do czegokolwiek nie wspominając.
Język jest równie chaotyczny, niestaranny i niedopracowany, co cała reszta. Kiepskie opisy, już wspominałam o koszmarnych dialogach, dużo powtórzeń i bardzo ubogie słownictwo. Taki język nie jest w stanie unieść jakiejkolwiek koncepcji, o chaosie stworzonym przez autorkę nie wspominając.
Koszmarny bełkot. Jakby nie nominacja do Zajdla, skończyłabym po jakichś pięćdziesięciu stronach. A tak – z trudem dobrnęłam do końca. Ot, jakie cuda potrafi zdziałać duża ilość znajomych i dobry marketing…