(1 / 5)
Czasem podczas czytania książki można się sporo dowiedzieć o… autorze. Z lektury Młota i krzyża dowiedziałam się głównie, że autor jest gorliwym chrześcijaninem, przekonanym o słuszności swojej religii do tego stopnia, że nie jest w stanie oddzielić przekonań od faktów historycznych.
I w sumie już to starczyłoby za recenzję. Ale książka zirytowała mnie jak mało która i miałam ochotę wyrzucić ją przez okno bardzo wiele razy, więc trochę sobie ponarzekam.
Zacznę od wydania, bo również jest trochę problematyczne – nie ma w nim mapy. Dużej, która pozwoliłaby się zorientować np. w wyprawach wikingów czy stanowiskach archeologicznych, które wymienia autor. Są nieduże mapki rozsiane po tekście, ale mogą się znajdować za dotyczącym ich fragmentem, lub też przed nim, a legendy nie ma żadnej. I nie wiemy – bez przerzucenia 20 stron – czy oznaczenie dotyczy bitwy, osady, stanowiska archeologicznego czy czegokolwiek innego.
Jeśli chodzi o treść, to chaos i bezsensowne wyliczanki bardzo utrudniają jej przyswojenie. Autor skacze między Rusią, Paryżem, Anglią i Islandią – i to bynajmniej nie po to, żeby opisywać równoległe wydarzenia. Czasem się cofa w czasie, czasem skacze do przodu w odniesieniu do poprzedniego rozdziału bez żadnej organizacji. Ten chaos jest przetykany wyliczankami godnymi Wikipedii – dostajemy opisy rodów i koneksji rodowych na stronę (czasem z dodatkiem własności ziemi), z czego istotna dla tekstu, i w nim wspomniana, jest jedna osoba. Gorzej, że wydarzenia historyczne są opisane w podobny sposób – jakby autor przekleił informacje z kronik kościelnych z przysłowiowego Pcimia Dolnego. Idzie to mniej więcej tak: „X splądrował miasto Y. Rok później V napadł na miasto W i pustelnię Z. Po dwóch latach spokoju…”. I tak przez akapit na przykład. Albo przez akapit co trzy strony. Istotność tych bitew aż przebija z tekstu, prawda? Mniej więcej tak, jakby rolnicy kłócili się o miedzę, ale opis dotyczył na przykład ataków na Paryż. Albo Konstantynopol. A najlepsze jest to, że z tych wyliczanek nic nie wynika. Ot, są wyliczone, ale konsekwencji wydarzeń w późniejszym tekście często nie ma wcale.
A teraz o tym, co mi ciśnienie podniosło. Zdaję sobie sprawę z tego, że wiele osób mogłoby tego nie zauważyć, albo zignorować, ale naginanie historii do jedynej słusznej tezy reprezentowanej przez autora wkurza mnie strasznie, więc sobie zaraz pocytuję co ciekawsze fragmenty. Ale zacznę od tego, że autor z uporem maniaka używa słowa „poganie” jako synonimu „wikingowie”. I robi to w bardzo pejoratywnym znaczeniu – w oryginale wykorzystuje „heathen”, a nie bardziej neutralne „pagan”.
Nasz brak wiedzy z okresu kiedy nie istniały (lub nie zachowały się) źródła pisane uznaje za dowód na to, że „religia pogan prawdopodobnie nigdy nie była tworem systematycznym, nawet dla tych, którzy ją praktykowali”. Tjaa… chrześcijaństwo też jest tak spójne na przestrzeni wieków, że bez pisma archeologowie dostawaliby zawału starając się wyjaśnić… podejście do celibatu na przykład. Albo reformacje.
Ale wróćmy do książki. Karol Wielki mordujący jeńców wykonał ruch polityczny, ale wikingowie najeżdżający na klasztory zasługują na taki piękny opis: „psychopatyczna furia najeźdźców (…) znalazła upust w infantylnej brutalności transgresywnych zachowań”. Ciekawe ma autor podejście do obiektu swoich badań.
Albo taki cytacik: „Jak widać, niektórzy wikingowie byli skłonni uznać, że religia, którą zwalczali z taką zaciekłością i pogardą, stanowi wyższą formę kultury niż pogaństwo, nawet jeśli kierowała nimi chęć odmiany swego życia na lepsze. Niemniej jednak dla wielu z nich wiara w innego boga pozostała czynnikiem podtrzymującym poczucie „inności” konieczne do atakowania, niewolenia i mordowania bez żadnego powodu niewinnych i bezbronnych ludzi”. I takie stwierdzenie nie przeszkadza autorowi w następnym akapicie wspomnieć o mnichach apostatach, którzy zaczęli wyznawać Odyna. Ani nie kłóci się z faktem, że chrzest był wymuszony warunkami traktatów pokojowych. Ani z tym, że niektórzy przyjmowali chrzest kilkadziesiąt razy – bo chrześni „nawróconych” dawali im prezenty z okazji chrztu. Ani z tym, że przyjęcie chrześcijaństwa było kwestią polityki. W końcu co tam fakty, teza jest najważniejsza…
Przy czym autor jak ognia unika opisywania owej „inności” wikingów – kiedy wspomina o słupach tronowych nie wyjaśnia ich znaczenia, kiedy napomyka o kulcie konia również nie rozwija tematu, podobnie jak przy zwyczaju siekania srebra. Po prostu milczy jak zaklęty na temat jakichkolwiek zwyczajów czy wierzeń, które nie są wystarczająco „barbarzyńskie”, żeby pasowały do idei.
Do tego wszystkiego nawet nie da się uznać Młota za książkę pisaną pod tezę – jak to światłe chrześcijaństwo poprawiło standard życia wikingów – bo autor nawet nie próbuje czegoś takiego udowodnić. Po prostu od czasu do czasu rzuca stwierdzeniami o „złych poganach”.
Wycinek historii wikingów opisany w nudny, chaotyczny sposób, pełen wyliczanek i tez autora. Jest tu mało „młota”, dużo „krzyża”, ale mimo to średnio widać myśl przewodnią, a fragmenty, które były pełne potyczek, bitw i intryg są sprowadzone do suchych, nudnych wyliczanek.
Koszmarek w ładnej okładce.