(2,5 / 5)
Jest taki typ science fiction, w którym, mam wrażenie, specjalizowali się jakiś czas temu autorzy ze Stanów. Który w skrócie można opisać jako: przeniesienie fragmentu technologii tam, gdzie nie miała prawa się znaleźć. Przeniesienie często-gęsto z pomocą tajemniczej mocy obcych. Albo tajemniczego zjawiska (w domyśle – też wywołanego przez obcych).
Tak wyglądał cały cykl Generał Stirlinga i cykl 1632 Webera i Flinta, gdzie kawałek współczesnej Wirginii ląduje w Europie z czasów kardynała Richelieu. Była też historia o oddziale angielskich łuczników porwanych przez obcych by walczyć na innych planetach. I są też Rafy Armageddonu Webera. Do tej wyliczanki dołącza też cykl Niszczyciel.
Tym razem dostajemy historię USS Walkera – przestarzałego parowca walczącego na Morzu Jawajskim w czasie II Wojny Światowej. Podczas bitwy z japońskim okrętem statek wpada w dziwny sztorm i ląduje w świecie, gdzie fauna morska jest zdecydowanie bardziej krwiożercza niż powinna być.
Jakby tego było mało spotykają tubylców – rozumne dwunożne lemury mówiące po łacinie i jaszczury z piórami, zwane grikami, nie mówiące wcale, ale z chęcią jedzące tych, co mówią.
Pięć tomów przedstawia historię załogi bez żadnych przeskoków – każdy tom zaczyna się dokładnie tam, gdzie poprzedni się skończył: od momentu wylądowania w świecie równoległym, przez wpakowanie się w konflikt lemurów z grikami, po poszukiwanie innych ludzi.
Pozostałe 10 tomów nie zostało wydanych po polsku.
Autor zapoznaje nas z załogą okrętów zaczynając od najwyższych szarż i w kolejnych tomach przechodzi do najniższych. I o dziwo, na dwóch niszczycielach (przeniesione zostają USS Walker i USS Mahan) znajduje się tylko dwóch dupków – po jednym na okręt, żeby było sprawiedliwie. Cała reszta załogi nagle odnajduje u siebie wiedzę i talenty potrzebne do przeżycia w obcym świecie, a oficerowie wykazują się umiejętnościami nie tylko wojskowymi. Wszystko to oczywiście z samym kapitanem Mattem Reddym na czele, który jest tak idealny, prawy i rozumny, że żywcem powinien się w pomnik zamienić.
Lemury są równie niesamowite, chociaż mam wrażenie, że bardziej prawdopodobnie reagują na zmiany w swoim świecie wprowadzone przez ludzi niż ludzie na obcy świat. Grikowie, podobnie jak Japończycy, to samo zło z wyjątkami potwierdzającymi regułę.
Fabuła toczy się w całkiem niezłym tempie, gdzie ludzie między jednym konfliktem militarnym a drugim rozwiązują kryzysy kulturowe, dyplomatyczne i technologiczne. Wydarzenia i problemy mają sens, biorąc pod uwagę zaawansowanie technologiczne obu stron. Oczywiście jeśli przejdzie się do porządku dziennego nad faktem, że mamy do czynienia z mówiącymi po łacinie lemurami i pierzastymi raptorami, które chcą wszystko zjeść.
Postacie dają się lubić, chociaż są trochę zbyt jednowymiarowe i zbyt kryształowe. Przeciwnicy mają często jedną główną cechę, która determinuje ich zachowanie i oczywiście są źli do szpiku kości. Chociaż trzeba przyznać, że postacie ewoluują i w trakcie trwania fabuły dowiadujemy się o nich coraz więcej, a autor sprawiedliwie przydziela czas lemurom, ludziom i grikom.
Nie jest to najgorsza seria z gatunku teleportacji technologii. Trzeba przyznać, że autor przemyślał sporo kwestii, jednak z trudem przebrnęłam przez te pięć tomów. Po pierwsze – zdecydowanie nie jest to pomysł na akcję, który byłabym w stanie bez problemu zaakceptować. Po drugie – całość przypominała mi kiepski serial SF. Niby sporo się dzieje, niby są przerwy na poznanie bohaterów (którzy są zdecydowanie za szlachetni), ale szybko w kolejnych odcinkach zauważamy powtarzające się wątki i sceny – jakby ktoś chciał na efektach specjalnych zaoszczędzić. Całość nie wciąga na tyle, żeby dobrnąć do końca sezonu, a w pamięć zapadają głównie miejscowe rasy, bo już niekoniecznie konkretne postacie – te zachowują się trochę zbyt ludzko jak na obcych i chwilami zdecydowanie zbyt szlachetnie.
Szybkie czytadło dla zabicia czasu, jeśli ktoś przełknie budowę świata. Ale jednak polecałabym SF trochę lepszej klasy…