(2 / 5)
Francja, rok 1714, młoda marzycielka Addie za wszelką cenę chce uniknąć małżeństwa. Ucieka sprzed ołtarza i zawiera pakt z mocami, od których należałoby się trzymać z daleka. Bo jak to w starych baśniach bywało, diabeł nie tylko zażąda w zamian duszy, ale też spełni prośbę nie do końca tak, jak życzący to sobie wyobrażał. W przypadku Addie to niewidzialność, a w sumie brak możliwości odciśnięcia śladu o sobie w ludzkiej pamięci.
Dziewczyna nie może pisać, ani nawet wypowiedzieć swojego imienia. Wszyscy, których spotyka zapominają o niej, kiedy tylko zamkną się za nimi drzwi. Jednak trzysta lat później, na innym kontynencie, Addie spotka kogoś, kto jest w stanie ją zapamiętać…
Jakie to było… męczące. Na sześciuset stronach dostajemy fabułę, którą można by zawrzeć w góra stu, a i tak byłoby to wyjątkowo rozwleczone przetworzenie legend o pakcie z diabłem. Cała reszta to retrospekcje, często przetwarzające wielokrotnie tę samą scenę, co zdaje się miało dodać klimatu. Mnóstwo opisów i powtórzeń, bo wszystko, co zobaczy Addie widziała już kiedyś i każdy kubek kawy kojarzy jej się z kawiarnią w Paryżu, kafejką w Pradze, księgarnią w Nowym Jorku… i tak do upadłego. Każda scena, wystawa, książka wywołują w bohaterce zachwyt, który rzecz jasna musi być odpowiednio opisany. Każdy romans to dzień świstaka – te same sceny, dialogi, drinki, a wszystko kończy się tak samo – pustką w pamięci tej drugiej osoby.
Po kolejnym opisie takiej randki, gdzie bohaterka spędza z kimś pół dnia bądź cały wieczór, pijąc wino i wlewając w siebie hektolitry kawy, przeplatając to czasem jakimś posiłkiem, a wszystko często kończy się upojną nocą, pojawia się w głowie jedno, bardzo istotne, pytanie. Czy w tym świecie nikt nie sika? Czy tam nie ma żadnych miejscówek złożonych z kilku pomieszczeń? Przecież jedno zamknięcie drzwi między bohaterami i koniec. Reset pamięci i nici z romansu.
Chociaż byłoby to chyba jakieś urozmaicenie w życiu bohaterki, które jak na kogoś bez dokumentów i pieniędzy toczy się zadziwiająco łatwo. Na tyle łatwo, że Addie ma czas na rozmyślania, a rozmyśla głównie o sobie. Kobieta widziała zmieniający się świat, wojny, tragedie, zmiany społeczne, powstanie kina, samolotów i całe 300 lat historii. I co? I jedna jedyna wzmianka o wojnie zajmuje kilka stron. Nie ma nawet ani jednego słowa o tym, że teraz kobiety mają ciut łatwiej niż 300 lat temu. Albo o tym, że wszędzie w nowym Jorku pałętają się niekoniecznie biali ludzie, których za młodu nawet sobie nie wyobrażała. Nic tylko ja, ja, ja i moja historia. Historia, strasznie nudna na dodatek, bo Addie skutecznie omijała wszelkie zawirowania globalnej historii.
Henry, którego Addie spotyka w Nowym Jorku jest jeszcze mniej ciekawy – snuje się i przeżywa rozterki o tym jak marnuje sobie życie, a marnuje sobie życie, bo większość czasu spędza mając rozterki. Upraszczam trochę i Henry nie ma życia usłanego różami, ale jest też jedną z najbardziej nijakich, pozbawionych charakteru postaci o jakich zdarzyło mi się czytać. I najbardziej nierozsądnych zresztą, biorąc pod uwagę jego wychowanie i wykształcenie.
Finalne konsekwencje tego spotkania są trudne do przełknięcia, zaczynając od podjętych przez bohaterów decyzji po fakt, że Addie przez 300 lat nie nauczyła się niczego…
Całość kojarzyła mi się z artystycznym kinem francuskim, w którym bohaterowie się snują, przeżywają cierpienia, rozterki i myślą głęboko żałośnie patrząc w dal na piękne krajobrazy. I snują się tak przez półtorej godziny, ronią kryształowe łzy, sączą wino z równie kryształowych kieliszków i ciężko wzdychają. A po seansie człowiek ma wrażenie, że oglądał wyjątkowo długą reklamę wycieczki połączonej z degustacją wina. Bo mniej więcej tyle w tym wszystkim było fabuły.
I podobnie jest z Życiem Addie – postacie snują się przez 600 stron w otoczeniu ładnych słów tylko po to, żeby opowiedzieć nieistotną, nic nie znaczącą historię życia bohaterki. Bo przecież Addie przez 300 lat nie robi nic, nijak nie wpływa na historię, nie zmienia świata, tylko chodzi i rozmyśla. Rozmyśla o sobie.
Rozumiem, że książka może się podobać, w końcu fani francuskiego kina też istnieją, ale jak dla mnie było to trzecie spotkanie z twórczością autorki i zdecydowanie ostanie.