(0,5 / 5)
Dora rusza na ratunek do Trójprzymierza. Ktoś przecież musi uratować lunatykujące wampiry wychodzące na słońce. Przy okazji okazuje się, że w wilczym stadzie Olafa też jest problem, na dodatek spowodowany częściowo przez Dorę.
To jest tom, który wyparłam z pamięci. Serio. Napisałam wszystkie recenzje po przeczytaniu całości, policzyłam i wyszło mi, że jednej brakuje. I przypomnienie sobie o czym to było i czemu wolałabym tego nie pamiętać zajęło mi dłuższą chwilę.
Pod paroma względami jest dużo lepiej niż w poprzednim tomie. Oba wątki, i wampirzy, i wilkołaczy, są całkiem niezłe, jest nawet jakiś suspens. Bohaterowie nie są już tak krzycząco-histeryczni jak w Zwycięzcy. Co prawda nie minęło im całkiem, ale jest takich scen zdecydowanie mniej niż poprzednio. Niestety, dla wyrównania, jest więcej kalek z angielskiego, mamy teksty jak „skanalizować stres”, „jestem w trwałym związku”, „szerszy obrazek” i nieszczęsne, żywcem wyjęte z CSI, czy innego serialu „posiadanie z zamiarem sprzedaży”, które nie funkcjonuje w polskim prawie, a które wychodzi z ust policjantki.
Są oczywiście złe kobiety, tym razem jest ich dosłownie całe stado.
Do tego pod bardzo dziwnym pretekstem z fabuły znika Miron. Co w sumie nie byłoby takie złe, niestety napędza to rozważania Dory o tym, jaka to ona mało kobieca i że powinna się dla Mirona zmienić. Facepalm, kobieto ogarnij się, widziały gały co brały. Jest to też pretekst do scen zazdrości w wykonaniu Mirona. Aha, znaczy diabeł przeszedł z etapu: jestem męskim jebadełkiem i nie mam charakteru do: jestem obsesyjnie zazdrosnym, kontrolującym bucem. No nic tylko być z takim w związku. Bez komentarza. Oczywiście powód zniknięcia faceta z horyzontu i rozważania o kobiecej naturze oraz awantury są pretekstem nie do poważnego przemyślenia związku, tylko do dużej ilości dramy.
W sumie nie byłoby tak źle, nawet biorąc pod uwagę sceny na linii Dora-Miron (bo w końcu nie jest to nic nowego w urban fantasy), ale są trzy bardzo konkretne „ale”.
Po pierwsze, autorka wykorzystuje imprint. Taki jak w Zmierzchu. Nie nazywa tego, co prawda, w ten sposób, ale idea jest identyczna – wilkołaki zakochujące się z automatu, bez wpływu żadnej ze stron zainteresowanych lub niezainteresowanych.
Po drugie, facet, który ma kolekcję nielegalnych sekstaśm, który dokonuje próby gwałtu (kilkakrotnie) jest przedstawiony i opisany jako honorowy, godny zaufania, sympatyczny gość. I świetny kumpel. Bo przecież to „jeden z tych dobrych”, więc wszystko zostanie wybaczone. A nie powinien przypadkiem stracić z automatu tego statusu? Ktoś nie powinien zareagować trochę bardziej sensownie niż wzruszeniem ramion i szybkim atakiem sklerozy?
Po trzecie, Dora zostaje wezwana na pomoc – facet pobił ciężarną na oczach jej córki. I co robi pani policjant? Rzuca parę gróźb i… odchodzi. Zostawiając towarzystwo sam na sam. Nie rzuca nawet uroku, mimo że wiemy z pierwszego tomu, że by mogła. Nie mam siły tego komentować.
Bardzo złe podejście do przemocy domowej, kultura gwałtu i imprint. W sumie Wszystko zostaje w rodzinie powinno dostać ocenę ujemną. Ale niech będzie, bo główny wątek i główni bohaterowie mimo wszystko wypadają lepiej niż w poprzedniej części. O całej reszcie chcę, po raz drugi, jak najszybciej zapomnieć.