
(3 / 5)
Kiedy czytałam Dreamland, zabrakło mi paru informacji do dopełnienia obrazu epidemii opiatów w USA. Liczyłam na to, że Imperium bólu uzupełni przynajmniej ich część. Zaczynając od tego, jakim cudem pacjenci hurtowo dostawali silnie uzależniające leki.
Autor skupia się na rodzinie Sacklerów – właścicielach Purdue, czyli firmy produkującej OxyContin. Leku, który jest mocniejszy niż morfina, ale miał nie uzależniać… bo to dobrze brzmiało w reklamie. Śledzimy pierwsze pokolenie, które przybyło do Stanów, drugie, które zaczęło prowadzić różne firmy i wydawać pieniądze na filantropię, i pokolenia kolejne – związane już bezpośrednio z produkcją opiatów.
I było to, jak dla mnie, o wiele za dużo. Poznałam biografię rodziny w szczegółach od A do Z, ale istotne dla tematu było tylko M jak medycyna i R jak reklama. Bo reklama nie tylko wpłynęła znacząco na majątek rodziny, ale też, w wykonaniu Arthura Sacklera, była natarczywa, agresywna i niezbyt zgodna z prawdą. Co przetarło drogę dla bardzo specyficznego marketingu leków, który wykorzystał potem Purdue. Cała reszta informacji o rodzinie jest bardzo mało istotna, chyba że kogoś bardzo interesuje sama biografia. Ziewając z nudów przebijałam się przez 300 stron opisów kolejnych datków na kolejne muzea, czekając aż autor dobrnie do wyprodukowania leków na podstawie oxycodonu. Kiedy w końcu docieramy do sedna, dostajemy faktycznie narodziny epidemii. Potem jej mutacje i konsekwencje.
Z jednej strony autor wykonał gigantyczną pracę przekopywania się przez stosy dokumentów z różnych źródeł z dodatkiem dziennikarskiego śledztwa, żeby dotrzeć do początków rodziny. Z drugiej – nadal mam wrażenie, że część informacji w książce jest niepotrzebna.
Jednak największą wadą Imperium bólu jest to, że obiektywizm autora jest równie wątpliwy, co istnienie sumienia u bohaterów reportażu. Całość nie tylko zaczyna się od wyrwanego z kontekstu cytatu z przesłuchania, ale też jest napisana w tonie „są winni”. I nie to, że winni nie są, ale może by tak pozwolić czytelnikowi zdecydować samemu? Może by tak pozwolić faktom mówić za siebie? Co zresztą w tym przypadku dawałoby dość oczywistą odpowiedź.
Zamiast tego autor bardzo mimochodem wspomina, żeby nie powiedzieć, że wmiata pod dywan, fakty nie pasujące do tezy. Jak choćby to, że „osiągnięcie” tego, co zrobili Sacklerowie wymagało bardzo konkretnego splotu okoliczności i pomocy bardzo wielu ludzi. Przez jakieś 80% książki (nie licząc przypisów) ani słowem nie wspomina, że dokładnie to samo robiły inne korporacje. A kiedy już to robi, jakimś cudem udaje mu się zmieścić to w jednym akapicie. Zamiast pokazać jakieś porównanie (reakcje na epidemię, próby jej powstrzymania, różnice w metodach sprzedaży, liczbę pozwów, cokolwiek!), żeby czytelnik miał trochę szerszą perspektywę, autor po raz kolejny wciska czytelnikowi trudny charakter Sacklerów. Co zresztą nie jest trudne, bo poziom wyparcia prezentowany przez rodzinę i firmę osiąga u nich wyżyny, z którymi mogłaby się mierzyć jedynie Królowa, i to tylko w wykonaniu Helen Mirren. Owszem, jest to książka o Sacklerach, ale naprawdę za pierwszym i piątym razem już dotarło…
Męcząca to była lektura, mimo ciekawej i w pewnym sensie przerażającej historii, która nadawałaby się na niezły serial. Dostałam swoje odpowiedzi, których brakowało mi w Dreamlandzie, dostałam też sporo niezbyt istotnych informacji i aż za dużo nudy.
Nie polecam, nawet zainteresowani tematem będą ziewać. Chyba że kogoś faktycznie interesuje biografia potentatów farmaceutycznych.