
(3 / 5)
Mam problem z tą książką. I to pod wieloma względami. Jednak największym jest to, że po zakończonej lekturze czytelnik nie jest ani odrobinę mądrzejszy i niczego się nie dowiaduje. Ale po kolei.
Wypadałoby zacząć od dwóch rzeczy. Po pierwsze, autorowi należą się brawa za trzymanie się dziennikarskiego obiektywizmu jak ostatniej liny ratunkowej. Co nie było łatwe, biorąc pod uwagę temat i pedofilii, i papieża. Po drugie, mimo wszystko jest to kawałek naprawdę solidnych poszukiwań i wytrwała próba znalezienia odpowiedzi, mimo tego, że ci którzy mogliby jej udzielić uparcie milczą.
I w sumie głównie za to oceniam książkę. No i jeszcze za całkiem sympatyczną warstwę językową, która sprawia, że mimo ciężkiej tematyki Bielmo czyta się szybko i bezproblemowo.
Bo jeśli miałabym oceniać za całą resztę, czyli za zawartość, to byłoby to, cóż… okrągłe zero. Bo nie dowiadujemy się absolutnie niczego. Ot takie: „trochę wiedział, trochę nie wiedział”. Nie dowiadujemy się, czy docierały do niego informacje – jakie, ile, a jeśli nie, to na jakim etapie były zatrzymywane. Wiemy, że wiedział o kilku przypadkach, bo powiedzieli mu sami poszkodowani. I w sumie tyle. Koniec. Kropka.
Jako lekką zapchajdziurę dostajemy rozważania o chęci głoszenia słowa, a nie o zarządzaniu i o zbytniemu ufaniu podwładnym. O przyspieszonej beatyfikacji i dziwnie milczących z tej okazji najbliższych współpracownikach. Czy to jest niepokojące – pewnie. Ale czy wnosi jakąś większą wiedzę i jasno odpowiada na niektóre pytania – no nie za bardzo.
Po przeczytaniu prawie trzystu stron reportażu mam dokładnie tyle samo pytań i wiedzy, co przed lekturą. Trudno to nazwać inaczej niż stratą czasu.