Alina wracająca do domu z nieudanego kolokwium (ostatnio jest straszliwy wysyp nieszczęśliwych studentek) została napadnięta przez futrzastego i pazurzastego potwora. Uratował ją pejsaty Żyd w towarzystwie gadającego kota. Niestety Alina została ranna i jeśli w ciągu miesiąca nie zdobędzie antidotum zmieni się w coś niemiłego. Żyd okazuje się być Aleksem – agentem czasowo-przestrzennym zajmującym się eksterminacją mitologicznych paskudztw, a kot – agentem 013 i… profesorem. Dwaj mordercy bogom dusze winnych stworów litują się nad dziewczyną, zabierają ją do swojej bazy i oferują zdobycie składników na odtrutkę….
Brzmi całkiem nieźle, prawda? Problem w tym, że jest koszmarnie. Niedawno narzekałam, że mam dość silnych/wrednych/złośliwych/samodzielnych bohaterek, które grają główne role. Obiecuje uroczyście, że więcej nie będę i tak już mnie wystarczająco Zwierzołakiem pokarało. Alina jest zainteresowana głównie swoim wyglądem i kolejnymi kandydatami na „przyszłego narzeczonego” niezależnie od tego czy są nimi koledzy z zespołu (tak w liczbie mnogiej, kota też uwzględnia w rozważaniach) czy przygodnie napotkany wilkołak. Dla towarzyszy jest głównie zawadą i co chwilę muszą ją ratować, a dziewczyna robi wszystko co się tylko da żeby ich do siebie zrazić. Umiejętności interpretacji wydarzeń jakie prezentuje główna bohaterka są straszliwe – znaczy straszliwie głupie i nie wiadomo czy wyć czy rzucić książką o ścianę (śmiać się niestety nie ma z czego).
O postaciach męskich też nie można powiedzieć niczego dobrego. Aleks ma wrażliwość przeciętnego bloku cementu i myśli głównie o metodach utłuczenia kolejnej poczwary, niestety poza byciem twardzielem nie reprezentuje sobą niczego. Kot jest gadatliwy, przemądrzały, obrażalski… i mimo wszystko jest najbardziej sympatyczną i prawdopodobną postacią w tym bajzlu.
Dodatkiem do beznadziejnych bohaterów są potwory – zapożyczone z kilku co bardziej egzotycznych mitologii, co byłoby niezłym pomysłem, gdyby nie koszmarne błędy. Na przykład pierwsza misja to XVI wieczna Japonia. A konkretniej Hokkaido. Na które wysyłają samuraja z włosami doklejonymi do piersi (fascynujące, widział ktoś Japończyka choćby z brodą? O innym „nadprogramowym” owłosieniu nie wspominając…) i głuchoniemą gejsze (ciekawe jak głuchoniema gejsza zabawia gości konwersacją i muzyką). Na dodatek w XVI wieku na Hokkaido urzędowali Ajnowie, którzy z Japończykami mieli tyle wspólnego, że prowadzili z nimi wojny przez czas dłuższy i mimo usilnych twierdzeń autorów nigdy nie mówili po japońsku. W XVI żaden samuraj o zdrowych zmysłach nie zapuścił by się tam samotnie, a już na pewno nie z gejszą. Zresztą jaką gejszą, termin i zawód pojawiły się dopiero jakiś… wiek później.
Autorom nie chciało się reaserchu robić? Z Wikipedii skorzystać? Redaktor nie sprawdził? To za co mu płacą? Kompletne olewajstwo czytelnika w dodatku podane w niestrawnym sosie. Na upartego mogę jakoś zrozumieć, że głuchoniema artystka miała być żartem, chociaż jest to mało zabawne, ale reszta to najzwyczajniej w świecie błędy wynikające z czyjegoś lenistwa.
Potem jest niewiele lepiej, ale misje są opisane mniej szczegółowo, więc możliwe, że nie ma w nich takich kwiatków. Za to Alina z obsesją na punkcie swojego wyglądu i osobników płci męskiej dowolnego gatunku robi się coraz bardziej wkurzająca, a brak rozwoju postaci (wszystkich) nijak nie pomaga w zdobyciu sympatii czytelnika.
Jakby jeszcze tego było mało w ostatnim rozdziale autorzy fundują męczennikowi, który dobrnął do tego momentu nieprawdopodobną i nagłą zmianę charakterów i numer rodem ze znanego science-fiction (nie będę spoilerować, a nuż ktoś się lubi umartwiać i będzie chciał tą chałę przeczytać).
Koszmar i orka na kamienistym ugorze. Od pewnego momentu czytałam już tylko dlatego, żeby móc z czystym sumieniem tego gniota objechać. Książka zajmuje mało zaszczytne drugie miejsce na liście najgorszy książek jakie zdarzyło mi się w życiu przeczytać.
Gniot nad gnioty.