Kiedy zaczęłam czytać ostatnią część Cyklu Demonicznego, bardziej cieszyłam się z tego, że to już koniec i dłużej się nie będę męczyć nad dialogami o niczym i miliardem wątków pobocznych niż z tego, że – być może – będzie w końcu okazja poznać epickie zakończenie i zapowiadaną przez wszystkie tomy Sharak Ka.
I w sumie całe szczęście, że miałam takie podejście, bo pierwszy tom to taka herbatka u angielskiej królowej: zbliża się wojna z demonami na wszystkich frontach, usiądźmy, napijmy się herbatki. Cukru? Ciasteczko może? Mamy czas przecież. Nie spieszmy się, porozmawiajmy. Tę kwestię już omówiliśmy? Nie szkodzi, możemy jeszcze raz.
A myślałam, że poprzednie dwie odsłony serii były nudne. Otchłań przebija je bez trudu – tak przegadanych przygotowań do czegokolwiek jeszcze nie widziałam. A tempo tych przygotowań wskazuje raczej przyjęcie z okazji wizyty nielubianej teściowej, niż przygotowania do wojny.
Autorowi przypomniało się, że ma w tym swoim świecie jakieś królestwa poza Krasją i postanowił trochę w nich posprzątać: Ragen i Elissa jeżdżą, zwiedzają, zeznają – cały czas o tym samym, cały czas o niczym i cały czas o tym, co czytelnik już wie. Jardir i Renna wygłaszają mowy godne amerykańskich filmów patriotycznych, które – podobnie jak w tych filmach – niczego nie wnoszą. W przerwach na reklamy mamy seks, rozmowy o seksie, myślenie o seksie, niestety cały czas na tym samym poziomie co w reszcie cyklu – znaczy konarów w spodniach. Do tego razem z powrotem wątku Rady Matek, jako czegoś w rodzaju rady miasta, i narodzinami dziecka Leeshy po raz kolejny autor potyka się i trochę wybija sobie zęby o konstrukcję świata i podejście do roli kobiet i seksualności. Bo albo ważne jest rodzenie dzieci, albo środki antykoncepcyjne, albo kobieta ma tylko rodzić i siedzieć cicho, albo może doradzać królowi, rządzić osadą i leczyć, albo hołubimy dzieci wszystkie bez wyjątku, albo piętnujemy pozamałżeński seks, albo korzystamy z seksu jako politycznego narzędzia, albo i nie… Zero konsekwencji. A wyciąganie nieprzyjemnego epizodu z historii Leeshy było kompletnie nieistotne fabularnie i generalnie szkodliwe.
Cały czas wałkujemy te same wątki, te same rozważania o możliwości wygranej, te same podejścia do Sharak Ka. Rozwleczone do niemożliwości pożegnania przed wyruszeniem do Otchłani. Jedynie kłótnie między Arlenem i Jardirem wprowadzają trochę dynamiki, chociaż panowie cały czas kłócą się o to samo. Dodawanie kompletnie niepotrzebnych, nic nie wnoszących wątków, byle tylko przeciągnąć zejście do Otchłani i finał. Wykorzystanie kości do wytłumaczenia każdej fabularnej durnoty – wyślijmy matkę z rocznym dzieckiem do gniazda psychopatycznych morderców, bo tak powiedziały kości. Serio? Dziecko, które jeszcze nie umie chodzić ma ich zadusić pieluchą? Jakoś na początku cyklu kości miały pomagać w podjęciu decyzji, a nie uzasadniać głupoty, których nikt normalny by nie zrobił. A wszystko poprzetykane walkami z potworami – takimi standardowymi, conocnymi, o których przestajemy pamiętać w momencie, w którym otchłańce padną – byle tylko jeszcze bardziej nadmuchać objętość. Fabuły w zasadzie nie ma, nie ruszamy się nawet o milimetr z miejsca w którym byliśmy w poprzednim tomie – z jednej strony intrygi, z drugiej planowanie zejścia do Otchłani i tyle. Jakby wykosić gadulstwo, nadmiarowe wątki i nieistotne sceny z 700 stron zostałoby może 200 – też by za dużo nie wniosły, ale pozwoliłyby przygotować zamknięcie niektórych wątków bez nadmiernego wodolejstwa.
Nudna. NUDA. N-U-D-A. Zresztą mogę się założyć, że te kilka istotnych informacji z tego tomu autor i tak streści gdzieś bliżej finału. W zasadzie cały tom można sobie darować i od razu przeskoczyć do drugiego. Tom pierwszy zaczęłam czytać już po premierze drugiego, bo jakbym po tej wymówce dla mordowania drzew miała czekać pół roku na zakończenie, to chyba bym sobie darowała, a tak jakoś się zmuszę, żeby już tę nieszczęsną sagę dokończyć.