Była major marines M’chel Riss, obecnie najemniczka, ma kłopoty finansowe. Spotkany przypadkiem kolega po fachu Friedrich Von Baldur proponuje jej spółkę w firmie ochroniarskiej. Potem dołączają jeszcze Jasmine King – piękna, inteligentna i z charakterem anioła (tak nierealna, że wszyscy sądzą, że jest androidem) i chodząca kasa zapomogowo-pożyczkowa pod postacią Groka – włochatego obcego. Ta zbieranina tworzy Star Risk i stara się zdobyć pierwsze zlecenie, co nie jest proste biorąc pod uwagę brak znajomość i międzygalaktyczną konkurencję…
Chris Bunch był żołnierzem z doświadczeniem bojowym i wykorzystywał to w swoich książkach – tak głosi reklama na okładce, a wnętrze to potwierdza. Bohaterowie mają wydzielone zdania i role, a całość jest rozważana w kategoriach planowania militarnego od zaopatrzenia zaczynając, a na wykonaniu kończąc. Biorąc pod uwagę profil firmy typu: ochronimy/wysadzimy to wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że wszystkie statki, bronie i planety sprawiają wrażenie zbędnego dodatku. Całość równie dobrze mogłaby się dziać albo na jednej planecie, albo na naszej planecie, podczas dowolnego konfliktu. Postacie są schematyczne i nie wiemy o nich praktycznie nic, kolejne planety nie są przedstawione prawie wcale… ot po prostu są.
Książka jest pierwszym tomem z serii czterech (jeśli liczyć ten napisany przez syna autora po jego śmierci to z pięciu) i nie zachęca do sięgnięcia po następne. Chociaż jest szansa, że spodoba się fanom literatury militarnej. Są też jakieś szanse na rozbudowanie postaci i świata w kolejnych tomach. Ale dla mnie te szanse to trochę za mało i kiedy sięgam po SF to chcę, żeby to było SF, a nie lokalna wojna z kosmicznymi zabawkami jako zbędnym tłem. Po kolejne tomy na pewno nie sięgnę.
Niestety chała, a mogło być tak pęknie….