(2 / 5)
Kiedy w domu spokojnej starości umiera samotnie i po cichu legendarny oszust, jego syn dostaje nietypowy spadek po niewidzianym od lat ojcu. Tajemniczy zeszyt i pieniądze – pieniądze w formie planu, do wykonania którego potrzeba doświadczonych oszustów.
I tak poznajemy Jana, zwanego Bosco, i jego pomocników: Anię, Bartka, Marcina i Justynę, którzy imiona i tożsamości zmieniają na potrzeby kolejnych numerów. I Mikołaja – zaskoczonego spadkobiercę.
Trudno uniknąć skojarzeń z Vabankiem. Albo z Żądłem, zresztą wymienianym w fabule. Niestety ani Vabanku, ani Kwinto się nie doczekamy.
Jeśli chodzi o bohaterów to na pierwszy plan wysuwają się Mikołaj i Bosco. Mikołaj, początkowo nijaki, jest trudny do polubienia, a Bosco… niby gra pierwsze skrzypce, ale niewiele o nim wiemy i w fabule przewija się tylko gdzieś w tle. Reszta postaci zmienia imiona i co chwilę kogoś odgrywa – trudno ich tak naprawdę poznać.
Wprowadzenie i początek intrygi, jak to zwykle u Ćwieka, czyta się lekko i szybko. Bez problemu płynie się przez trochę przegadany tekst. Historia początkowo wciąga, ale im bliżej finału, tym bardziej dociera do czytelnika jak bardzo to wszystko jest bez sensu. A finał zamiast być kulminacją, woltą, zaskoczeniem jest głównie… facepalmem.
Od czasu napisania powieści kwoty zdewaluowały się dość mocno, ale nawet biorąc pod uwagę datę wydania stawka jest zdecydowanie nie przystająca do nakładów pracy, nadbudowy całej historii i kosztów własnych. Mam nieodparte wrażenie, że autor tak skupił się przekrętach, że zapomniał o researchu całej reszty. Na dodatek bohater, który jest celem logicznie kompletnie nie ma sensu.
A wielki finał… cóż, albo uda się zgadnąć na czym polegał szwindel autora, albo dostaniemy „a ja wam teraz czytelnicy powiem o co chodzi”, ale niezależnie od opcji jest to wyjaśnienie bardzo grubymi nićmi szyte.
Na dodatek autor przez całą książkę spoileruje i pokazuje czytelnikowi przyszłość niektórych bohaterów. Ot, tak losowo trochę, między rozdziałami. Irytujące są te przebłyski i to nie tylko dlatego, że są rozwiązaniem bardzo filmowym i mało pasującym do książki. A jeśli autor chciał w ten w sposób przygotować czytelników na finał… to znalazłoby się parę subtelniejszych metod.
Dostajemy też element komediowy i rozbudowujący objętość, czyli sceny z teatru improwizacji, które zakładam, że pozwoliły się podzielić autorowi własnym doświadczeniem. W sumie tych scenek nie ma dużo i są dość sympatyczne, więc nie przeszkadzają, ale też nie wnoszą wiele do fabuły.
Jest to całkiem dobra książka na podróż, bo im mniej się będziemy skupiać na fabule, tym później dotrze do nas, że to bez sensu.