(2,5 / 5)
Wracamy do lecznicy weterynaryjnej dla psów, chomików, króliczków, wolpertingerów i mantikor. I wszelkiej innej fauny, mniej lub bardziej magicznej. Razem z lecznicą wracają znane postacie – Sebastian, Florka i nieumarła Iza.
Liczyłam, że będzie chociaż trochę lepiej niż w pierwszym tomie i trzeba przyznać, że pod wieloma względami jest. Po pierwsze autorka odkryła klamrę fabularną i tematykę łącząca teksty. Nie jest to co prawda jeszcze spójny wątek fabularny, ale działa całkiem nieźle – tym razem opowiadania są jasno i wyraźnie czymś połączone. Na dodatek mają też sympatyczne otwarcie i zamknięcie. I już dzięki temu drugi tom czyta się zdecydowanie lepiej. Tym bardziej, że są to naprawdę metody leczenia drakonidów, przez co wrażenie, że czytamy opowieści o zwierzątkach, a nie urban fantasy jest zdecydowanie mniejsze niż w pierwszym tomie.
Mam też wrażenie, że fragmentów opisów, od których cierpną zęby jest mniej. Niestety dialogi nadal zgrzytają, a główni bohaterowie mimo zdecydowanie bardziej zaawansowanego wieku chwilami zachowują się jak licealiści – dokładnie jak w poprzednim tomie. Nadal też są dosyć nijacy, mimo że jedno z nich jest faunem. Widać próby rozbudowania charakterów zarówno Florki, Bastiana i Izy, jak i ważniejszych postaci drugoplanowych, ale nie pomagają one za bardzo.
Wątek romantyczny, jak się można było spodziewać po pierwszym tomie, kwitnie bujnym kwieciem, chociaż jest to raczej kwiecie suszone. Nijak nie wierzę w uczucie między bohaterami – tak jak nie wierzyłam w pierwszym tomie, tak drugi nijak nie pomógł w tej materii. Cały czas miałam wrażenie, że to raczej fakt, że druga strona była pod ręką niż uczucie. Tym bardziej, że o jakichkolwiek uczuciach, zauroczeniach czy mniej lub bardziej romantycznych gestach nie ma ani słowa. Wygląda to trochę jak przeskok ze stanu „pracujemy razem” do „porozmawiajmy o wspólnych dzieciach” bez żadnego powodu.
Nie podobało mi się wałkowanie wątku złej lecznicy i złych techników. Z jednej strony – ok, temat jest ważny i fajnie, że autorka coś takiego sygnalizuje, z drugiej – to już było w pierwszej części i jeśli wtedy nie dotarło do czytelników, to i tak nie dotrze. A wątki pierwszego i drugiego tomu są na tyle podobne, że sprawiają wrażenie powtarzania tego samego i nudzą.
Mamy też, podobnie jak w pierwszym tomie, jedną scenę, która jest absolutnie bez sensu. Tym razem jest to scena dyskryminacji. I podobnie jak wyżej – z jednej strony fajnie, że autorka rozbudowuje świat i pokazuje pewne tematy, z drugiej… ała. Cała scena była bolesna i tak bardzo, bardzo amerykańska, że miałam ochotę zgrzytać zębami. Pomijam już subtelność całego rozwiązania, kojarzącą się z przyłożeniem czytelnikowi kowadłem pomalowanym fluorescencyjną farbą, żeby na pewno poczuł i zauważył.
Również druga scena związana z rasizmem jest problematyczna, ale z całkiem innych względów. Bo o ile komentarze konserwatywnej rasistki mają prawo bohaterkę wkurzyć, to kończy się tylko na tym. Nie ma żadnej innej myśli, refleksji i planów typu: cholera, trzeba reformować rodzinę; jak przedstawić wybranka, żeby zminimalizować straty; jak jego przygotować na spotkanie z rodziną. Co zdecydowanie nie pomaga w uwierzeniu, że związek bohaterów jest czymś… poważniejszym niż licealna, wakacyjna miłostka.
Całość, podobnie jak w pierwszym tomie, mimo kilku fajnych pomysłów sprawia nijakie wrażenie i nie zapada w pamięć. Ani świat, ani bohaterowie mnie do siebie nie przekonali tak do końca i zdecydowanie nie będę wypatrywać kolejnego tomu.