Staram się recenzje zaczynać od krótkiego opisu typu: kto, co, po co i dlaczego, nie wdając się za bardzo w szczegóły. Po pierwsze, żeby było wiadomo na co czytelnik natknie się w środku – bo wydawnictwa co prawda spoilerują radośnie na lewo i prawo, ale z opisaniem o czym to kolejne wiekopomne dzieło jest często miewają problemy. Poza tym, może kogoś zainteresują okoliczności przyrody i sięgnie po niekoniecznie najlepszą książkę z ciekawą scenerią. I jak bym chciała zacząć jak zwykle, to nijak nie mogę. Bo w sumie nie wiem o czym to było….
Trzynaście Księstw wycięło w pień Indian lud Hung. Prawie, bo ostały się jakieś niedobitki w rezerwatach kontrolowanych przez Księstwa wioskach. Po państewkach pałęta się żeński zakon Ama. A w sumie Zakon, bo jest jeden jedyny. Czym się Zakon zajmuje nie wiemy, ale wszyscy boją się go panicznie. Jednak okazuje się, że z Ama da się uciec (chociaż nie wiemy czemu i po co) i takiej uciekinierki szuka nasz główny bohater, łowca do wynajęcia – Kestel.
Czyli niby wiadomo co się dzieje, ale problem w tym, że nie wiemy po co i dlaczego. Gdzie – też w sumie do końca nie wiemy. Po skończeniu książki nadal nie wiem co to był za świat i czym się różnił od sztampowego dark fantasy. Czym naprawdę jest Zakon – poza tym, że początkującymi Bene Gesserit. Jak funcjonuje te Trzynaście Księstw i czemu jak jeden mąż rzucili się na lokalnych Indian (tu niby jest jakieś mgliste wyjaśnienie, ale nie przekonuje mnie za bardzo). Czemu Argolan to mieszanka Koloseum, Gwiezdnych Wojen i miasta mrocznych elfów.
Czułam się jakby ktoś mnie wrzucił w środek high fantasy, tylko zapomniał podzielić się instrukcją obsługi świata. Niby można, tylko jak się okazuje działa to średnio – trudno się przejmować intrygą, o której się nic nie wie. Bo nie wiemy do czego dokładnie dążą strony, jakie będą konsekwencje dla nich i świata w przypadku wygranej lub przegranej. Podobnie działa to z postaciami, których los mnie nie obchodzi, bo nic nie wiem ani o ich motywacji, ani o charakterze. Nie wiem czemu główna bohaterka robi to, co robi, ani czemu czasem zmieniają jej się te zarysy charakteru, które ma. Co nieco wiem o Kestelu, ale też niewystarczająco dużo, przez co wydaje się być strasznie nijaki i tak samo sztampowy jak świat. A nie jest – akurat cały wątek łowcy jest świetnym pomysłem, dawkowanym czytelnikowi z rozmysłem i w odpowiednich proporcjach.
Jest też parę innych wątków, które mimo, że oparte na popkulturze, zmieszane z resztą książki dają ciekawy efekt – wątek pajaca i żywe labirynty na przykład. Niestety zalety są równoważone przez wady. Za część z nich powinno oberwać się redakcji, bo pozwoliła upchnąć autorowi do powieści takie anachronizmy jak sewisant, kevlar i… kofi luwak. Żadne nic do powieści nie wnosi, każde dałoby się zastąpić czymkolwiek innym i wszystkie podnoszą czytelnikowi ciśnienie. No bo jak oni sobie w tym pseudo-średniowieczu kevlar produkują? Już prędzej gonią lisy czy inne łaskuny, żeby tę kawę zdobyć, ale czy tam w ogóle kawa rośnie? No chyba, że jednak jesteśmy w jakimś postapo, Rzymie alternatywnym czy innym Imperium. Czyli wracamy do początkowego pytania: o co tu w zasadzie chodzi i gdzie jesteśmy, autorze? Chociaż może i dobrze, że nie wiadomo o co chodzi, bo wtedy mogłoby się okazać, że intryga jest równie sztampowa jak sceneria.
Kompletnie nie rozumiem zachwytów na jakie się natknęłam w sieci. Nawet jeśliby traktować Regułę Zakonu jako eksperymenty nad toposem, archetypami, formą i innymi hasłami związanymi z analizą literatury, to ja i tak mówię pass – bo wtedy z kolei za dużo w tym wszystkim jest sztampowego dark fantasy.
Im bliżej końca, tym bardziej irytuje brak wyjaśnień i opisów świata, a całość jest, mimo kilku naprawdę dobrych pomysłów, najzwyczajniej nudna. Trudno zainteresować się intrygą, o której nic nie wiadomo i kibicować równie nieznanym bohaterom.
Mimo wszystko, jeśli autor coś jeszcze kiedyś wyda, to z chęcią się zainteresuję – widać, że pomysły ma, język polski też nie bolał za bardzo. Ale Reguły Zakonu zdecydowanie nie polecam.