Autorzy ruszają do Buriacji i Mongolii w poszukiwaniu szamanów. Ale nie tych klasycznych, których można znaleźć na stepie, ale „nowoczesnych” – miejskich.
Reportaż zaczyna się przepięknym, klimatycznym opisem podróży autorów pociągiem transsyberyjskim do Ułan Ude. Potem następuje równie klimatyczny opis pięciu knajp w stolicy.
Odwiedziny w świątyni buddyjskiej. Równie barwna i opisana ze swadą podróż do Ułan Bator. Kolejna wizyta w klasztorze buddyjskim. Opisy drugiej stolicy. Rozmowa z lamą. I tak dalej, i w tym stylu. Czy zauważyliście już drodzy czytelnicy absolutny brak jakiejkolwiek wzmianki o szamanizmie w tym opisie?
Przyznaję, że w książce jest trochę lepiej. Autorom udaje się odnaleźć kilku szamanów, przeprowadzić parę (niezbyt znaczących) rozmów. Opisać kilka rytuałów kamłania. Odwiedzić fundację szamańską. I w sumie to tyle. Od czasu do czasu pojawiają się analizy szamanizmu, wzmianki o szamańskiej chorobie i woli duchów. Ale nawet historia polskich chrześcijańskich wolontariuszy i ich losów w Ułan Ude jest w sumie dłuższa niż jakakolwiek rozmowa z szamanem i o szamanizmie. Jest to pięknie napisana wyprawa na obrzeża stepu, skupiająca się na rozmowach z przedstawicielami różnych wyznań. Krótko mówiąc: jest trochę nie na temat.
Więc jeśli ktoś szuka reportażu o szamanizmie – zdecydowanie odradzam. Cztery staruchy sprawdzają się zdecydowanie lepiej jako reportaż podróżniczy, w którym z niewiadomych przyczyn jest sporo miejsca na wszelkie lokalne wierzenia.
I tylko jedno cały czas nie daje mi spokoju – jakim cudem można być profesorem uniwersytetu, fizykiem na dodatek, i jednocześnie szamanem…