(1 / 5)
Niezbyt pojętny uczeń mistrza Pankracego ucieka od wkuwania formułek i od samego mistrza kiedy tylko się da. Podczas jednej z takich ucieczek spotyka półboginię Faenirę, która opowiada mu historię księżniczki Daraeny, wnuczki królowej Ventris, i jej drużyny – żebraka-filozofa, naiwnego rycerza, drobnego złodziejaszka i córki nierządnicy. Deran nie jest co prawda zachwycony narzuconą mu rolą skryby, ale wie, że z bogami dyskutować nie należy. Nawet jeśli są bogami tylko w połowie.
Lektura Daraeny zmęczyła mnie, znudziła i wymięła. Od pewnego momentu zmuszałam się, żeby wracać do historii księżniczki i robiłam to tylko dlatego, że książka była nominowana do Zajdla, inaczej z radością pożegnałabym się z lekturą najpóźniej w okolicy jednej trzeciej powieści.
Mam sporo „ale” do tej książki, zaczynając od tego, że bardziej niż powieść jest to eksperyment literacki, przypowiastka filozoficzna, zabawa mitami, toposem, archetypami. Obrzydlistwo. Gdzieś pewnie są fani takiego podejścia do literatury, ja zdecydowanie do nich nie należę.
Ten sam problem jest z postaciami – to są archetypy (dość klasyczne zresztą) albo pionki w rękach autorki, która chce czytelnikowi przekazać przesłanie. To nie są żywe postacie, które przeżywają swoją historię, którą czytelnik może przeżywać z nimi.
Ta zabawa literaturą jest opakowana w mieszankę powieści drogi i opowieści o znajdowaniu siebie (bo w przypadku kilkorga bohaterów trudno powiedzieć, że o dojrzewaniu), rozdzieloną na kilka wątków. Część z tych wątków jest do bólu przewidywalna. Biorąc pod uwagę konstrukcję powieści być może taki był zamysł, bo w końcu nie o fabułę tu chodzi. Ale nie zmienia to faktu, że kiedy znamy rozwiązanie wątku postaci już w momencie, w którym rzeczona postać po raz pierwszy się pojawia, to dalej czyta się jej perypetie kiepsko.
Jakby tego było mało, niektóre sceny, epizody, odniesienia i obrazki, które pokazuje czytelnikowi autorka można streścić jako „wszystko, wszędzie, naraz”. Jest tu trochę Ursuli Le Guin, trochę Pratchetta, szczypta Sapkowskiego. Jest drzewo zwane Ygg-brasil, jest Elantris, jest Vengerberg i cała tona innych odniesień, nawiązań i mrugnięć. I jak zazwyczaj bardzo lubię takie dodatki, tak w Daraenie, w połączeniu z całą resztą, znudziły mnie i zirytowały bardzo szybko.
Jedna jedyna rzecz, która mi się podobała i do której nijak nie mogę się przyczepić, to język. Bardzo ładny, dopracowany, precyzyjny, produkujący w głowie czytelnika ładne obrazki bez nadmiaru słów. Warstwą językową można się zachwycać. I naprawdę chciałabym, żeby takim językiem autorka napisała coś, co nie będzie mitologiczno-baśniowo-filozoficzną przypowieścią.