Przyznam wam się: ta recenzja mogła w ogóle nie powstać.
Co prawda Łukjanienkę wspominam raczej dobrze, ale po ostatnim numerze z odcinaniem kuponów który odwalił – a który to numer nadal straszy mnie z półki zjadliwie pomarańczową okładką – podchodziłem do tej pozycji jak pies do jeża. Z drugiej strony, miało być gdybanie.
Pogdybać sobie sam lubię, a autorów rosyjskich za pomysły co najmniej niekonwencjonalne oraz magiczne podejście do rzeczywistości chwaliłem już nie raz. Nie oceniać Metallicy po St Anger a autora po ostatnim wygłupie to filozofia ułatwiająca życie i obniżająca ciśnienie, rzekłem sobie więc “raz kozie śmierć” i zabrałem się do lektury.
Głowę podniosłem cztery godziny później…
Co takiego możemy wyrzucić z naszego aktualnego świata żeby go fundamentalnie zmienić? Powiecie mi – komputer. No dobra, ale grzebmy głębiej. Elektryczność? Jeszcze za mało. Głębiej. Ogień! …no, dobra, trochę przesadziliśmy.
A gdyby usunąć z niego żelazo?
To jest pytanie które zadał sobie Łukjanienko zabierając się do tworzenia świata pod tą powieść. No, musicie przyznać – pytanie jest dosyć konkretne, zabójcze w swojej prostocie. Zwłaszcza, że żelazo nie zostało usunięte całkowicie: po prostu nie mamy technologii która pozwala wydobywać żelazo ze skały płonnej. Ludzie którzy liznęli metalurgii pokiwają ze znawstwem głowami, reszcie zaś spieszę wyjaśnić: to znaczy że żelazo będzie, ale będzie go mało, wydobywanie go będzie raczej uciążliwe, i ze względu na to – będzie warte krocie.
Technologię wydobywania żelaza zresztą mieliśmy przez bardzo konkretny kawałek historii. Zepsuło się było dopiero na przełomie dwunastego i trzynastego wieku, w czym podobno osobiście maczał łapki Czyngis-chan. Łukjanienko jak mały, złośliwy bożek dorwał się do historii, przestawił jedną wajchę i odszedł na boczek poprzyglądać się przez parę stuleci. A jak już się poprzyglądał – to użył tego by zaprezentować nam spójny, przekonujący – i stosunkowo dystopijny, jak to ma w zwyczaju – świat.
Oczywiście, coś za coś. Łukjanienko jest łaskawym bożkiem, najwyraźniej. Zabrał swoim bohaterom żelazo, ale dał im Słowo. Słowo znają nieliczni; jeśli ma się Słowo, można przechowywać rzeczy poza czasem i przestrzenią, w Chłodzie, i przywołać je według potrzeby.. Taki magiczny schowek, ze stosunkowo niewielkimi obwarowaniami, z tym że dostępny raczej arystokratom. Motłoch Słowa nie zna.
Ładne cacko, pomyślałem na początku książki, ot – takie minimum magii w świecie zasadniczo technologicznym. A potem się dowiedziałem, co to za Słowo jest… ale żeby się dowiedzieć – przeczytajcie Zimne Brzegi. Nie będę wam psuł zabawy.
Łukjanienko wpadł na ciekawy pomysł i przeprowadził go po mistrzowsku – ponownie z książki wychodzi to, za co kochałem dawnego Łukjanienkę. Praca domowa – czyli tak zwany risercz – mimo swojego ogromu została odrobiona starannie. Dzięki temu świat, mimo że całkowicie odjechany, jest z krwi i kości – i co i rusz pogrywa na jakiejś strunie którą znamy. Ot, takiego Świętoszka, Moliere’a, to zna chyba każdy, prawda? A Łukjanienko na to – znacie? A to ja go wam… he he he…
Książka na jedno posiedzenie, i siedzi potem w głowie.
Niestety, pod adresem wydawnictwa Książka i Wiedza – ochrzan techniczny. Książka jest fatalnie wydana. Notoryczne literówki, bękarty, interpunkcja z kosmosu, oraz moje ulubione – sformułowanie “bardziej ciekawy” w znaczeniu “X było bardziej ciekawe niż Y”. W mowie potocznej. Niestety, korektora z edytorem pospołu – na katorgę do kopalni żelaza w trybie ekspres. Okładka też jest z tych bardziej szmacianych (nawet miękką okładkę da się zrobić wytrzymałą, nie przesadzajmy).
Mimo jakości wydania, jedyne co mogę zalecić – to zasuwanie do księgarni…