(1 / 5)
Tak zwane klasyczne science fiction miało kilka bardzo radosnych pomysłów będących mieszanką wyobraźni autorów i stanu ówczesnej wiedzy. A to autor pakował kosmonautę między dwa materace, żeby uchronić go przed przeciążeniami, a to wysyłano kogoś w kosmos siłą umysłu joginów, a to znowu za napęd statku kosmicznego służył wybuch wulkanu.
Autor zdecydowanie przedawkował tę klasykę z naciskiem na 20 000 mil podmorskiej żeglugi i Podróż do wnętrza Ziemi.
Dżentelmen Jack de Way rozstaje się ze swoją narzeczoną Abelią, by razem z hrabią (specem od polowań) i profesorem Molierem (etatowym szalonym naukowcem) wyruszyć na poszukiwania fantomowej wyspy. Szybko okazuje się, że profesor ma swój – zdecydowanie inny – cel, przez co wpędza w kłopoty całą wyprawę.
Czego tu nie ma… zaczynając od statków wystrzeliwanych za pomocą wulkanów i batyskafów niewymagających napędu i nie mających limitu zanurzenia. Przez wsteczną ewolucję człowieka, dzięki której, za pomocą hinduskich koktajli z minerałów, można sobie wyhodować skrzela. Po tytułowe Necrolotum – podwodny tunel łączący planety we wszechświecie. Do tego jeszcze rozpalanie pod wodą ognia i podwodne parzenie herbaty. Generalnie mamy tu wszystko, co można by znaleźć u Verna czy Burroughsa. A nawet więcej, bo oni jednak opierali się na ówczesnej wiedzy.
Bohaterowie też są… ekhem… jedyni w swoim rodzaju. Jack jest niespełnionym wynalazcą, hipokrytą, nierobem, rasistą i homofobem. Zmienia zdanie pod wpływem nawet drobnego komplementu, a wyciąganie wniosków jest dla niego bardziej nieosiągalne niż fizyka kwantowa. Ot, typowy przedstawiciel arystokracji. Hrabia strzela zanim pomyśli, ale kiedy akurat nie strzela jest chyba najtrzeźwiej myślącym osobnikiem w towarzystwie. Abelia przeżywa reset charakteru i to parokrotnie. A profesor jest demiurgiem – jego tajemnice i machlojki popychają fabułę do przodu.
Wszyscy oni mają zwyczaj prowadzenia sążnistych dyskusji na tematy filozoficzno-naukowe w losowych momentach i pamięć złotej rybki. W pewnym momencie muszą ratować hrabiankę Abelię. Jack rozpacza i desperuje dopóki hrabianka nie znika z widoku. A kiedy już znika, stęskniony narzeczony podziwia widoki i napawa się podróżą, nie poświęcając ukochanej ani pół myśli; cała reszta bohaterów też o pannie zapomina. Kiedy, po czasie dłuższym, przychodzi czas ratowania hrabianki Jack znów przypomina sobie, że jest w desperacji. I pamięta o tym dopóki hrabianka nie wyląduje w lazarecie i drzwi się za nią nie zamkną, bo w tym samym momencie Jack znowu zapomina o istnieniu swojej narzeczonej.
Narzeczona z kolei zapomina przy najbliższej okazji o wszystkich przykrościach, które spotkały ją na wyprawie i postanawia zrobić podwodne wykopaliska. Ale na charakter jej to nie szkodzi, bo w sumie nigdy go nie miała.
Wszyscy są raczej archetypami niż bohaterami, a im więcej się o nich dowiadujemy, tym bardziej antypatyczni się stają (Jack, Molier). I naprawdę trudno im kibicować, niezależnie od tego co się akurat dzieje.
Całość jest stylizowana – pełno tu poetyckich zwrotów i archaizmów. Ugrzecznione dialogi są niemożebnie sztuczne dla współczesnego czytelnika, a przez opisy trudno się przebić, tym bardziej, że wywody mające udowodnić pseudo-naukowym bełkotem, jak kolejne łamanie praw fizyki jest możliwe, zajmują często po kilka stron. Ale najwyraźniej było ich za mało, bo mamy jeszcze przypisy. Równie długie i sążniste, w których autor wyjaśnia czytelnikowi, że mięsożerne foki są wytworem jego wyobraźni i tłumaczy, który z wymienionych w tekście naukowców jest postacią autentyczną, a który jednak nie. Bo czytelnik najwyraźniej durny jest i sam ani się nie domyśli, ani nie sprawdzi. Czasem przypisy podają dodatkowe wyjaśnienia do świata, w którym rozgrywa się powieść, bo widać te 600 stron to było za mało, żeby te fragmenty umieścić w tekście…
Powieść została nominowana do nagrody im. Żuławskiego i otrzymała srebrne wyróżnienie. A laudacja zamyka się słowami: “I ostatecznie tylko od naszej woli zależeć będzie, czy tę opowieść zaakceptujemy, czy damy się jej uwieść lub (może nawet?) pochłonąć.”
Moja wola mówi jedno wielkie i zdecydowane: NIE. Pierwsze powieści SF mają swój klimat, są ciekawym odzwierciedleniem wiedzy, wyobraźni, nadziei i lęków czasów, w których powstały. I przyznaję uczciwie – autor wpisał się w tę konwencję i jest to udany eksperyment literacki. Eksperyment z mojej perspektywy bardzo ciężkostrawny. Nie tylko z powodów wyżej opisanych, ale też dlatego, że dla mnie SF musi mieć jednak element “science”. I im dalej mu od niego, tym gorzej odbieram powieść. A Nectolotum jest od współczesnego stanu nauki nawet bardziej odległe, niż powieści Verna, któremu parę rzeczy udało się przewidzieć. Nie widzę też potrzeby czytania “podróbki”, czyli współcześnie stworzonej dziewiętnastowiecznej SF, bo sporo jest dostępnych po polsku “oryginałów”.