(2,5 / 5)
Czasem mam ochotę na typowe fantasy. Takie zalatujące Tolkienem – jakiś elf, jakiś tajemniczy mag, jakaś drużyna wędrująca z pierść… no dobra, nie przesadzajmy.
Nie ma tego złego to dokładnie takie typowe, sztampowe fantasy. Poza tajemniczym magiem mamy świętego paladyna, dowódcę drużyny – który wygrywa raczej sprytem niż mieczem, mrukliwego krasnoluda i goblina jako koloryt lokalny, bo hobbit byłby już przegięciem. Nawet jakiś bard-gej i wredna teściowa-dewotka znajdą się gdzieś w tle. Jakby tego było mało, dostajemy też resztę zestawu: księżniczki – do ratowania, karczmarki – od kręcenia tyłkiem i żony – od rodzenia dzieci. Znaczy dostajemy odgrzewany kotlet. Na dodatek niezbyt świeży, tak jakby od czasów Tolkiena nic się ani w świecie, ani literaturze nie zmieniło.
Zakładam, że taka była idea. I ta idea została wykonana zgodnie z planem od A do Z – fabuła ciągnie się jak po sznurku i jest równie przewidywalna i sztampowa jak bohaterowie. Nawet „zwroty akcji” są przewidywalne. Tak samo jak przeciwności, na które natkną się bohaterowie.
W kilku recenzjach, na które trafiłam w sieci powtarzały się zachwyty nad humorem i głównie dlatego książkę kupiłam. Niestety ja tego humoru kompletnie nie widzę (poza sceną ratowania księżniczki), wykorzystanie wszystkich możliwych idei klasycznej drużyny nie jest pociągnięte w stronę groteski, autor nie bawi się gatunkiem, żeby zaskoczyć czytelnika – wręcz przeciwnie, z uporem brnie w sztampę. No chyba, że tą groteską miał być elf – małomówny morderca.
Nie jest to zła książka, jest to po prostu książka do bólu przewidywalna i co scenę ma się uczucie deja vu – nawet jeśli nigdy dokładnie takiego połączenia wydarzeń i scenerii się nie czytało. Miałam wrażenie, że autor zafundował sobie i czytelnikom eksperyment literacki pt. „powrót do czasów młodości”. Wydestylował Howarda, Tolkiena, McCaffrey, Knaaka, doprawił Weis i Hickman, a od siebie dodał głównego bohatera – Kociołka i dostał Nie ma tego złego.
Odgrzewany kotlet od czasu do czasu nie jest zły, jeśli jest ładnie podany albo dobrze doprawiony. Ten jest podany średnio. Język jest prosty, trudno znaleźć zdanie złożone, ale przede wszystkim – wszyscy mówią tak samo, nieważne książę, najemnik czy bard. Nawet klną tak samo. Kociołek – co by nie było kucharz, który nawet swoje umiejętności w trakcie fabuły wykorzystuje – nie ma żadnych kulinarnych skojarzeń, o słownictwie nie wspominając. Czegoś takiego spodziewałabym się po debiucie. Po Mortce – doświadczonym tłumaczu i pisarzu – oczekuję zdecydowanie więcej. Jeśli chodzi o doprawienie tego książkowego kotleta – od czasu do czasu udaje się trafić na sympatyczną scenę, jak wspomniane już ratowanie księżniczki czy motyw listów do żony, ale nie ma takich dodatków wystarczająco dużo, żeby przekonać mnie, że dostałam coś nowego.
W sumie jedynym plusem jest to, że mimo, że jest to początek serii Nie ma tego złego jest zamkniętą historią i przygodę z bohaterami można bez problemu zakończyć na pierwszym tomie. I dokładnie to zamierzam zrobić.