Terry Pratchett współtworzył książkę w tematyce science fiction? Woohoo!
Taka była moja pierwsza reakcja kiedy podsunięto mi tą książkę pod nos. Może powinienem był się połapać już wtedy, zwrócić uwagę na szczegóły: zrezygnowaną minę podsuwającej, tendencję do spoilerowania… Ale nie zwróciłem, bardziej przejęty tym że na okładce jest napisane “Terry Pratchett”.
No dobra, to nie jest zła książka. Ale nie jest też dobra.
A miało być tak pięknie. Z charakterystyczną dla siebie gracją Terry, do spółki z panem Baxterem, rozmnożyli Ziemię na ileśtam “równoległych” Ziemi, między którymi można się poruszać – o jedną na wschód lub na zachód na raz. Im dalej od “Ziemi Podstawowej”, tym dalej trawersujemy drzewo prawdopodobieństw (czy słyszę jak zgrzytasz zębami, drogi Czytelniku związany jakoś z naukami statystycznymi?). Co oczywiście oddala nas od toku wydarzeń jaki zaszedł na naszej wersji Ziemi do jakiegoś bardziej odjechanego. Krótko mówiąc, możliwe jest jeśli nie wszystko, to przynajmniej bardzo dużo. Dinozaury w Wisconsin? Jasne, no problem.
I zaczynamy oczywiście chłopcem, który jest z takich lub innych powodów naturszczykiem w kwestii przekraczania, więc nie potrzebuje urządzonka nazywanego “krokerem”, którego wszyscy inni potrzebują. Nie cierpi też na chorobę przekroczeniową, znaczy – nie rzyga jak kot po zmianie świata. Super, panowie, bombastycznie wręcz że od razu pokazaliście wybrańca palcem. Doceniam otwartość. Jak ja nie lubię takich jednostronnie zajefajnych bohaterów!
Im dalej w las, pardon – w książkę, tym bardziej dociera do nas że nie czytamy, niestety, niczego szczególnie oryginalnego. Tak naprawdę czytamy wariację na temat książek C. S. Lewisa (szczególnie Lwa, Czarownicy i Starej Szafy zmiksowanej z motywem drogi prosto z Wędrowca do Świtu), obficie podlaną nowoczesną technologią, rozważaniami nad istotą bytu (au!) i sztuczną inteligencją.
Skoro już o sztucznej inteligencji mowa- to zazwyczaj temat który mnie rajcuje. Wolę jednak te wredne AI, rozgrywające własną grę, niż takie jakie proponuje nam nasz dynamiczny duet. Niemal wszechpotężne AI które do kompletu jest zapalonym tybetańskim buddystą – z czego wynika że jest aż do obrzydzenia dobre i kochane. Przynajmniej taki koncept usilnie sprzedają nam autorzy, bo przekonania nie przeszkadzają AI w kółko zaznaczać mimochodem swojej wyższości. Miałem dość tej postaci wkrótce po jej pojawieniu się na kartach powieści. Jak na złość, to jedna z dwóch głównych postaci, więc zgrzytałem zębami aż do końca książki.
Te “inne ziemie” i problemy towarzyszące ich pojawieniu nie są zresztą aż tak odkrywcze jak to na pierwszy rzut oka wygląda. Jako zapalony fan Star Treka jestem w stanie wskazać palcem które odcinki traktowały o bardzo podobnie skonstruowanych planetach. Nie zarzucam nikomu plagiatu, oczywiście; zarzucam natomiast sztampowość. Jeśli autorzy SF wpadli na coś dwadzieścia lat z hakiem temu, to średnio to oryginalne. Pomysł na inne ziemie podniósł mi brwi do góry dokładnie raz przez całą książkę, a to zdecydowanie za mało. Zmarnowany potencjał pomysłu, a szkoda.
Podsumowując: bardzo po łebkach wykorzystany skądinąd fajny pomysł, w rolach głównych totalnie przebajerzony aspołeczny introwertyk i świętoszkowaty komp. Smutny dowód na prawdziwość powiedzenia ‘nie oceniaj książki po okładce” – nieważne, kto się na niej podpisał. Bo to nie jest zła książka; tyle że po okładce oczekiwałem świetnej.
Osobiście jestem tą książką bardzo zawiedziona. Tak bardzo, że aż nie chce mi się jej recenzować w dwugłosie i zdecydowałam się tylko na komentarz. W skrócie można ją podsumować tak: jest jak nowoczesny środek na problemy gastryczne – przeczyszcza łagodnie nie budząc ze snu. Wtórna, miejscami nudna, miejscami przefilozofowana, denerwująca postaciami głównych bohaterów. ( Super komputer z super przerośniętym ego, no litości…).