(2 / 5)
Niedaleka przyszłość. Ziemia jest podzielona na strefy wpływów korporacji, a większość ludzi mieszka w gigantycznych metropoliach. Konflikty zbrojne i cyborgizacja są na porządku dziennym. W brutalnym świecie, gdzie stadiony już dawno zostały zabudowane drapaczami chmur, główną rozrywką jest che-do – skrzyżowanie szachów i sportów walki. Do świata samurajów na szachownicy wkracza Rafał Tymura. Nie dla sławy, dla zemsty.
Wyobraźcie sobie cyberpunk rodem z anime. Taki klasyczny, typowy, sztampowy. To będzie to.
Korporacje rządzą metropoliami, główną rozrywką są walki, w nocnych klubach można dostać wszystko. Dolne poziomy to brud, smród i gangi, a im wyżej, tym więcej czystego powietrza, prestiżu i pieniędzy. Generalnie sztampa sztampę pogania. Ten zlepek znanych motywów ma nawet jakiś klimat, ale ten klimat jest jak cała reszta, która go buduje – sztampowo-nijaki.
Mamy tu trochę Ghost in the Shell i Rollerballa, sporo Battle Angel Alita. I po trochu wszystkiego innego z gatunku cyberpunka. I jeszcze szczyptę Harry’ego Pottera.
Główny bohater jest równie sztampowy co świat. Chociaż nie, jest mniej sztampowy, bo jest bardziej nijaki. W sumie nie ma charakteru, jego jedyną ambicją i motorem jest zemsta. Poza tym jest sztampową wydmuszką – były żołnierz ze znajomościami w dziwnych miejscach. Jego najlepszy kumpel i nemezis zresztą podobnie – są tylko nowymi imionami nadanymi klasycznym postaciom.
Podobnie jak w Zgasić słońce – im więcej dowiadujemy się o świecie, tym bardziej nie ma on sensu. Niby smog i zanieczyszczenie wszędzie, a masek nikt nie nosi. Niby jest globalne ocieplenie, a są wspomniane walki o biegun. Znaczy o wodę z lodowców się bili czy o wulkany? Bohater brał udział w pojedynkach. Serio? W wojsku na wojnie tłukli się na katany? A jakby tego było mało akcja dzieje się w 2077 roku. Serio? Serio?! To jest naprawdę ciężko nazwać mrugnięciem do czytelnika.
Fabuła toczy się szybko jak po sznurku, czyta się nieźle, bo nie ma przestojów i dłużyzn, ale nie zmienia to faktu, że jest to trochę odgrzewany kotlet. Bo fabuła też oryginalnością nie grzeszy. I w sumie wszystko da się bez problemu przewidzieć (może poza jednym detalem), nawet zakończenie po zakończeniu jest przewidywalne. I dość oczywiste, biorąc pod uwagę gatunek i niektóre komentarze bohaterów. Zresztą mamy tu chwyt typu: the end, ale jak chcesz to czytaj dalej. I w sumie jakby tego „prawdziwego zakończenia” nie było, rozwiązanie byłoby trochę mniej sztampowe.
Mrok może być szybkim czytadłem, jeśli ktoś lubi odgrzewane kotlety (albo akurat ma na taki ochotę), bo jedynym oryginalnym pomysłem jest tu che-do. A to i tak nie do końca. Rozwiązania fabularne zalatują kiepskim kinem z lat osiemdziesiątych. Zresztą nie tylko one – cała fabuła i bohater również. Jeśli ktoś ma ochotę na powrót do takiego kina, tylko w wersji do czytania, to Mrok sprawdzi się jako odmóżdżacz na jeden wieczór albo książka do pociągu. Jeśli jednak szukacie czegoś, co zawiera jakiekolwiek oryginalne elementy, to Tokyoramę należy omijać z daleka.