Pitcairn. Niewielka wyspa na Ocenie Spokojnym, jedna z kolonii Wielkiej Brytanii. Zasiedlona w 1790 roku przez buntowników ze statku Bounty i porwanych przez nich Tahitańczyków. Obecnie na wyspie żyje 60 osób. Społeczność jest marzeniem hipisów (samowystarczalna komuna na tropikalnej wyspie), koszmarem dziennikarzy (chcieliby się tam dostać, ale nie mogą) i sporym problemem rządu brytyjskiego.
Reportaż opisuje niedawne wydarzenia na wyspie i jej mieszkańców – dwa pokolenia skłóconych ze sobą sąsiadów, którzy nie mają dokąd uciec i zamkniętą społeczność, która nie ma za dużo kontaktów z ludźmi z zewnątrz.
Pierwsza połowa książki jest świetna; zaczyna się jak horror, a autor umiejętnie buduje napięcie, pokazuje pozornie oderwane od siebie obrazy, żeby stworzyć nieprzyjemną historię mieszkańców wyspy i tych, którzy z niej uciekli.
A potem szlag wszystko trafia. Bo autor przechodzi przez tę samą historię jeszcze raz – trochę się powtarza, trochę szczegółów dodaje, dorzuca parę wypowiedzi mieszkańców. Co już samo w sobie jest wystarczająco irytujące. A robi się jeszcze bardziej w połączeniu z tekstem z okładki „Użył do tego dokładnie tylu słów, ilu trzeba, i ani jednego więcej”. No jakoś nie bardzo, chyba że autor cytatu dotarł tylko do połowy książki – wtedy byłabym skłonna się z nim zgodzić. Samo mieszanie w opowiedzianej historii jest zabiegiem irytującym, ale dałoby się na nie przymknąć oko, gdyby nie drugi problem. Otóż autor zaczyna plątać się w zeznaniach. Bo niby mieszkańcy nie lubią obcych (nie wpuszczają ich na wyspę), a okazuje się, że żyją z turystyki. Niby nie wpuszczają reporterów i dziennikarzy, a wszyscy doskonale wiedzą kim jest Wasilewski. Niby potępiają to, co się stało, ale też nie do końca. Niby…. dużo tych niby się pojawia niestety, co podważa autentyczność całej hmm… może nie tyle opowiadanej historii, co stosunków panujących w wyspiarskiej społeczności opisanych przez autora. A to już jest coś, co ciężko przełknąć w dowolnej książce, a zwłaszcza w reportażu. Druga połowa zdecydowanie psuje odbiór i podważa pierwszą, która sama w sobie stanowiłaby zbyt krótki materiał na książkę za to byłaby świetnym materiałem do zbioru reportaży.
Jutro przypłynie królowa zostawia spory niedosyt – stosunki między mieszkańcami są ledwo naszkicowane, rodzą sporo pytań i trudno powiedzieć jak wyglądały i wyglądają naprawdę. Pod względem literackim nie czytało się źle, jednak jako reportaż sprawdza się średnio.
—————————————————————————————————————————————- By K. Wal
Czytało się źle, to prawda. Ale bynajmniej nie z powodu formy literackiej, tylko zwyczajnie zawartości. Dla mnie “jutro przypłynie królowa” to opowieść o degeneracji jakiej uległa społeczność niewielkiej wyspy. Fakt faktem, że społeczność ta od samego początku zbyt zdrowa nie była, a u podstaw jej założenia leżała brutalna przemoc, gwałty, wynaturzenia. A potem… potem jak się możemy domyślać było tylko gorzej – tak jak zazwyczaj dzieje się w zamkniętych społecznościach rządzących się specyficznym wewnętrznym kodeksem zachowania. Kodeksem, w którym jedną z naczelnych zasad jest nie wynoszenie na zewnątrz brudów, silna więź klanowa połączona z brutalnym ostracyzmem wobec tych którzy odważą się głośno albo nie daj boże publicznie powiedzieć że coś jest nie tak. I przyzwolenie na zło. Ja jeszcze, choć czytałam o małej wyspie zagubionej gdzieś u wybrzeży Nowej Zelandii miałam przed oczami mniejsze i większe społeczności naszego kraju. I świadomość, że nie mamy się co obrażać na Pitcairnczyków. Bo u nas też dzieją się takie właśnie historie. Tylko nie są dość medialne, żeby je wywlekać na światło dzienne i opisywać.
Osobiście zakwalifikowałabym tę książkę do działu dokument. I mimo wszystko polecała przeczytać.