Jest jeden (pod)gatunek SF za którym, mówiąc delikatnie, nie przepadam. Inwazja obcych. Jak w wersji filmowej nadaje się to jeszcze na weekendowy odmóżdżacz, to wszystkie książki jakie mi się zdarzyło czytać były, w najlepszym wypadku, kiepskie.
Ale że pod tą konkretną inwazją podpisał się autor dobrego militarnego SF postanowiłam spróbować.
I cierpiałam przez 480 stron, wyczekując niecierpliwie upragnionego końca. Ale od początku – Rada Hegemonii. Eeee, że co proszę? To oksymoron jakiś ma być czy co? Rozumiem, że autor w dzieciństwie Kajka i Kokosza nie czytywał, ale skoro już sobie „hegemonię” wytrzasnął to mógł chociaż sprawdzić co to jest. A tak zamiast jednego silnego państwa trzymającego przywództwo nad innymi wyszedł mu twór prawie że demokratyczny, pod egzotyczną nazwą, która nie ma sensu.
Hegemonia jest pokojowa i wegetariańska (serio, serio, wszyscy obcy żywią się roślinkami), z wyjątkiem drapieżnych Shongairi, którzy w imię pokoju i wegetarianizmu dostali pozwolenie na skolonizowanie Ziemi. Yyyy no tak, widać logika jest jednak rośliną i też została zeżarta.
Shongairi najpierw wybijają sporą część ludzkości, a z reszty planują zrobić niewolników… Hmm… więc wybijanie miliardów niewolników potencjalnych było hmm…. opłacalne ekonomicznie? Ok, przyznaję, że jest to częściowo wytłumaczone w książce, ale tłumaczenie sobie a postępowanie obcych sobie.
Mniej więcej równolegle autor wprowadza całe stado postaci z gatunku homo sapiens, które gadają, snują plany, gadają, prowadzą rozważania i które okazują się kompletnie nieistotne dla fabuły (zarówno postacie jak i plany).
A potem jest jeszcze lepiej. Obcy okazują się jeszcze mniej logiczni niż się na początku wydawało i jak na ekspertów militarnych przystało robią błędy i taktyczne i strategiczne. A ich dowódcy prezentują najgorszy typ sztampowego wojskowego – trepa mającego problem z czymkolwiek nieobjętym wojskową instrukcją. Jak już zdarzają się myślące wyjątki, to nie jest im dane wykorzystanie pomysłów, bo trudno by było robić cokolwiek będąc w kilku kawałkach.
Ale ale, teraz najważniejsze creme de la creme militarnej fantastyki, czyli akcja. Oczywiście ludzkość postanowiła Ziemię ratować, oczywiście bohatersko z fajerwerkami i przytupem. I po amerykańsku. Z powiewającą flagą w tle. Mamy Dave’a Dvoraka i Roberta Wilsona z rodzinami, którzy są w pełni przygotowani na inwazję – chata w głuszy, zapasy, broń, generator. I tak, przygotowali to specjalnie na powitanie UFO. Ja tam nie wiem, ale zawsze wydawało mi się, że takie przypadki to jednak się leczy… Do tego mamy amerykańskiego lotnika i amerykańskiego sierżanta Stephena Buchevsky’ego ratującego Rumunię. Dla zrównoważenia Amerykanów ze słowiańskimi nazwiskami mamy jednego Ukraińca, który myślał o emigracji do Stanów przed inwazją. Stany Chrystusem narodów!
Sama akcja opiera się w dużej mierze na cytowaniu kodów alfanumerycznych sprzętu wojskowego i modeli broni palnej. Rozumiem, że do książki powinien być dodawany gratis katalog Heckler & Koch, a nie, przepraszam, to Niemcy przecież. Prawdziwy Amerykanin z czegoś takiego strzelał nie będzie. Ale Uzi już nie pogardzi. Ale z tymi kodami to tak serio – czołgi, wyrzutnie, broń wszelaka jest „opisana” w stylu „i teraz użył XVXCVW”, a ty sobie, biedny czytelniku, teraz dośpiewaj, co to jest, jakie ma możliwości i co by się tym dało w realu rozwalić. Jest to irytujące i najzwyczajniej w świecie nudne. Na dodatek wyprodukował to autor, który kiedyś potrafił opisać bitwę dwóch statków na 5 rozdziałów i nie dało się od opisu oderwać nawet łomem.
Poza tym jest sztampowo i schematycznie aż do wielkiego finału, podczas którego opada wszystko poza ciśnieniem. Bo finał okazuje się być nie tylko deus ex machina i to w stopniu naprawdę rzadko się zdarzającym, ale też kompletnie nie pasuje ani do klimatu, ani do konwencji.
Dawno się tak nie cieszyłam na widok ostatniej strony. Straszne to było. Nudne, nielogiczne, sztampowe, amerykańskie do bólu i przegadane.
Zdecydowanie omijać z daleka.