Misja załogowa Ares 3 miała za zadanie pozbierać próbki geologiczne i przeprowadzić badania na Marsie, mieli na to miesiąc. Jednak burza piaskowa sprawiła, że musieli się ewakuować po tygodniu. Niby nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że zostawili na planecie członka drużyny. Myśleli co prawda, że Watney nie żyje, ale Mark nie był tak do końca martwy jak wszyscy myśleli. I nie zamierzał się poddać, mimo że NASA już zdążyła wyprawić mu pogrzeb.
Do rozreklamowanej książki podchodziłam, jak zwykle w takich wypadkach, bardzo sceptycznie. Ale trzeba przyznać, że Marsjanina czyta się bardzo przyjemnie. Uparty główny bohater z dość specyficznym poczuciem humoru i podejściem do życia, będący Robinsonem Crusoe w klimatach SF jest bardzo sympatyczną postacią. Czytelnik z chęcią mu kibicuje, kiedy astronauta wymyśla coraz to nowe metody na przeżycie. I mimo, że zakończenie jest łatwe do przewidzenia to zdarzają się momenty niepewności i napięcia. Zresztą zakończenie jest tu mało istotne, w trakcie lektury bardziej interesowało mnie w jakie kolejne kłopoty wpadnie bohater na następnej stronie.
Do tego mamy przebitki z NASA, gdzie najpierw próbują sobie poradzić ze śmiercią Watneya, a potem za wszelką cenę wysłać misję ratunkową na czas. Te fragmenty uzupełniają obraz sytuacji i sprawiają, że historia jest pełniejsza i bardziej spójna, jednak widać że są one w pewnym sensie tylko dodatkiem do perypetii Marka na Marsie – bohaterowie z NASA są ledwo naszkicowani a wydarzenia opisane trochę po macoszemu.
Jedną z głównych zalet Marsjanina jest język – lekki, humorystyczny, pokazujący charakter bohatera (większość książki to pamiętnik Watneya). Autor nie zarzuca czytelnika techniczno-naukowym bełkotem, mimo że mógłby to zrobić bez problemu. Wyjaśnienia większości zagadnień są (podobnie jak obliczenia) dosyć pobieżne, ale wystarczające dla fabuły, a ich niedokładność nie alarmuje ani czytelnika ani logiki.
Trzeba przyznać, że ta lekkość i pobieżność może się nie spodobać fanom twardego SF, ale Marsjanin nie miał być (i zdecydowanie nie jest) bardzo naukowym SF. Jest to książka rozrywkowa, lekka, w przygodowym klimacie, ze sporym dodatkiem kosmicznych technologii.
Co do ekranizacji, trzeba przyznać, że film jest dosyć wierny książce, nieliczne fragmenty są lekko zmienione, ale widzowie nie dowiedzą się z książki wiele więcej. Najistotniejszą różnicą jest w sumie upływ czasu, który w książce jest wyraźnie widoczny. Dzięki temu Watney przestaje być kosmiczną Mary Sójką, której wszystko się udaje bez wysiłku i bez problemu, co trochę irytowało mnie podczas oglądania filmu.
Polecam, nawet tym, którzy za SF nie przepadają.
——————————————————————————————————————————————- by K. Wal
Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze byłam młoda, na mojej półce niepodzielnie królowała Tajemnicza wyspa Juliusza Verne’a. Dzielni bohaterowie uwięzieni na bezludnej, acz bogatej zasoby wyspie dzięki szerokiej wiedzy dziedzinowej dzielnie radzili sobie z przeciwnościami losu. Ten sam klimat odnalazłam w Marsjaninie. Dzielny Amerykanin, porzucony na Marsie robi wszystko, żeby przeżyć, a pomaga mu w tym wiedza, odwaga i zaradność.
Zgadzam się , z przedmówczynią, że książkę czyta się całkiem nieźle, chociaż kilka rzeczy mi w niej przeszkadzało. Przede wszystkim niebywała wprost odporność bohatera, który nawet w najbardziej dramatycznych okolicznościach nie użala się nad sobą, nie popada w zwątpienie, nie marudzi i nie załamuje rąk poprzestając na treściwym: “mam przesrane”, “jestem trupem”. Po czym jeszcze bardziej wytęża swoje szare komórki i wymyśla kolejne karkołomne rozwiązania. Druga sprawa, facet siedzi na obcej planecie, w permanentnym stresie, przez pewien czas również w izolacji komunikacyjnej półtora roku i nie ma żadnych zaburzeń psychicznych. Nie słyszy głosów, sypia jak kamień, rano wstaje zmotywowany i bierze się twardo do pracy. Nie wspomina rodziców, nie martwi się o nich. Niezniszczalny, amerykański astronauta, siłą mózgownicy oraz hartem ducha pokonuje wszystkie przeszkody. Facet jest również nieprawdopodobnie odporny na ból i uszkodzenia fizyczne. Ostatecznie w pierwszej scenie dowiadujemy się, że w bok wbija mu się jakiś drut, a raczej coś na tyle wielkiego, że trzeba zakładać szwy. I człowiek poobijany, z założonymi szwami, na drugi dzień bierze się szparko do roboty, paprze się we własnym guanie, szparko macha łopatą nie zająknąwszy się nawet że go boli. Modyfikator zajebistości co najmniej na poziomie +10. Może Mark nie jest Mary Sue, ale mimo wszystko autor nieco przesadził. Mimo tych niedoróbek polubiłam bohatera i mu kibicowałam. Tak jak kiedyś bohaterom Tajemniczej Wyspy