(2 / 5)
Zachwyty i pienia pochwalne sypały się na Ucieczkę ze wszystkich stron. Książka zgarnęła też kilka nagród. Nauczona doświadczeniem dość ostrożnie podchodzę do takich pozycji; jesteśmy co prawda Koszmarnymi Komentatorami i zawsze znajdziemy dziurę w całym, ale bardzo często im bardziej nagradzana i zachwalana pozycja, tym mniej się trzeba starać, żeby się do czegoś przyczepić. I dokładnie tak jest w tym przypadku.
Willis Wu jest aktorem. Poznajemy go w trakcie kręcenia procedurala w Chinatown. Gra podrzędną rolę Typowego Azjaty. Jego życiowym marzeniem jest rola Gościa od Kung Fu. I powoli próbuje to marzenie realizować, a czytelnik przy okazji dowiaduje się co nieco o historii Chińczyków i Tajwańczyków w USA (pod pretekstem historii rodzinnej) i różnicach w traktowaniu czarnych i skośnookich aktorów.
Całość czyta się błyskawicznie, bo tekstu przełożonego na tradycyjną formę jest tu na jakieś 100-150 stron. Wbrew zapowiedziom nie jest to tylko scenariusz, a dziwna mieszanka scenariusza przechodzącego miejscami w prozę, a miejscami w esej w postaci mowy obrończej. Chwilami wygląda to tak, jakby autor sam znudził się koncepcją scenariusza.
Wnioski, które zostają zaserwowane czytelnikowi są odkrywcze inaczej – Azjaci (przy tym ani Hindusi, ani Japończycy nie są wliczani do tej kategorii) byli prześladowani, niedoceniani i późno uzyskali prawa obywatelskie. Nadal są dyskryminowani, a w filmach dostają stereotypowe role. Doprawdy rewolucyjne wnioski… tylko, że nie. Na dodatek podane czytelnikowi na tacy. Elementarna znajomość historii (Stanów, budowy kolei, produkcji cukru) i paru filmów (dowolnej klasy i z dowolnego studia) i można dojść do tych samych wniosków. Różnica jest chyba taka, że autor powiedział o tym głośno, a że już ma ugruntowaną pozycję w Hollywood, to ktoś go usłyszał. I fajnie. Ale to nie znaczy, że mamy do czynienia z odkrywczą, przełomową literaturą.
Jedna jedyna rzecz mnie zaskoczyła – czarni są traktowani jako “Amerykanie”. Są, co prawda, czarni, ale tą to “swoi czarni”. Azjaci, niezależnie od tego od ilu pokoleń rodzina ma obywatelstwo, są zawsze postrzegani jako “obcy”.
Autor przez całą książkę stara się przekonać czytelnika, że bohater zamknięty w kliszach chce się z nich wyrwać. I że świat powinien mu to umożliwić. Tylko, że Willis Wu jest pracowity, ambitny, szanuje starszych, dba o rodzinę, czas poświęca sztukom walki, mieszka w Chinatown, a jego zainteresowanie ewentualną żoną jest oparte tylko na wyglądzie. Słowem – jest chodzącym stereotypem. Nie ma w nim nic, co by sprawiło, że czytelnik uwierzyłby w jego chęć wyrwania się ze schematu, ani nic co by dawało nawet cień podejrzeń, że nie pasuje on do schematu, w którym funkcjonuje. Nic poza stwierdzeniami autora. Bo sam bohater, co prawda, narzeka, ale jego ambicją jest w końcu zostać schematem “wyższego szczebla”, czyli Gościem od Kung Fu, więc dość trudno jest uwierzyć w to, że bohater naprawdę chce uciec z Chinatown.
Całość przypomina za długi skecz z powtarzającymi się motywami. Albo Osła ze Shreka, który krzyczy “wybierz mnie, wybierz mnie”, tylko, że tym razem jest to “wybierz mnie, a nie czarnego, ja jestem ambitny, pracowity i znam kung fu, a jedyną zasługą czarnego są jego przodkowie-niewolnicy”.
Dla fanów eksperymentów literackich, meta powieści i zabaw z formą. Bo dla jednego ciekawego i nieoczywistego wniosku trochę szkoda czasu, nawet na te 150 stron.