Mówiłam tu już nie raz – książek o wampirach nie lubię. No sprecyzujmy, współczesnych książek o wampirach nie lubię. Lubię za to rosyjską fantastykę. W szczególności za jej nie poddawanie się współczesnym trendom literackim w tym gatunku – trendom spłycającym i upraszczającym wszystko do poziomu strawialnego dla przeciętnego przeżuwacza fastfuda. No i za specyficzny wielce rosyjski humorek. Kiedy więc w ręce wpadła mi książka o wampirach napisana przez rosyjskiego autora uniosłam brew wysoko i co prędzej zabrałam się za czytanie. Historia podzielona jest na trzy opowiadania, z których trzecie łączy dwa poprzednie. Pierwsze, moim zdaniem najbardziej udane, opowiada o dziennikarzu Andrieju, który uciekając od miłosnych problemów wrócił do rodzinnej wioski. I wpadł tam w sam środek dziwnych wydarzeń. W efekcie stał się opiekunem młodocianego wilkołaka. Rosyjski wilkołak w przeciwieństwie do w wilkołaka amerykańskiego nie jest zmiennokształtny. Skoro się już przemienił to jest wilkołakiem “na amen”. A rosyjski chłop obcego nie lubi i choćby nawet widział, że wilkołak pomocny jest, a i kaszę tylko wcina – zawsze będzie patrzył koso i szukał sposobności coby na swoim postawić i zwierzowi skórę wygarbować. Historyjka napisana jest “z zębem” , widać, że autorowi nieobce są niuanse życia na rosyjskiej wsi, a podkoloryzowania i przerysowania nie przeszkadzają w odbiorze. Autor się śmieje i my śmiejemy się z nim, choć momentami ten śmiech ma w sobie gorzką gogolowską domieszkę.
Opowiadanie drugie ma już zupełnie inny klimat. Tym razem autor zabiera nas do podrzędnego miasteczka, niedaleko miejscowości w której chłopi złapali “zwierza”. O ile jednak poprzednia opowieść skrzyła się kolorami o tyle ta jest w kolorach czerni szarości i błota. Świat oglądany oczyma “czyściciela wampirów” na wpół obłąkanego kapitana Kotowa jest obrzydliwy, a wampiry jawią się w nim jako prymitywne istoty nastawione wyłącznie na konsumpcję, także seksualną. Zaraz jednak okazuje się, że sprawa wcale nie jest taka czarno – biała, bowiem za chwilę oglądamy świat oczyma niedawno zwampirzonego wampira. I znowu okazuje się, że rosyjski wampir odmienny jest od wszystkiego co do tej pory nauczyli nas inni pisarze. Rosyjski wampir cierpi prawie cały miesiąc. Słania się ledwo łazi, ale jednak łazi za dnia, słońce go wcale nie spala, choć wysysa z niego wszelkie siły. “Nadludziem” staje się raz w miesiącu w czasie pełni. A poza tym cierpi kocha, ma wyrzuty sumienia i generalnie schizuje. Wampir wcale nie musi się poddawać mocy księżyca. Musi się tylko przełamać. Ma wtedy wszystkie moce wampira, ale nie żywi się krwią i żyje jak człowiek.
Po przeczytaniu tej części, przesiąkniętej oparami alkoholu, pławiącej się w szaleństwie, beznadziei i cierpieniu otrząsałam się dłuższą chwilę i zastanawiałam czy czytać dalej.
W części trzeciej do miasteczka zjeżdżają dziennikarz Andriej i jego wilkołak Wowa. A czytelnik dostaje długaśny wykład o tym jak to nic nie jest takie jak wygląda, we wszystko są zamieszani jacyś “oni” którzy starają się tym szaleństwem rządzić itd, itp. Na filozofie się autorowi zebrało ku przerażeniu czytelnika, ot co. Tak czy inaczej nagle okazuje się, że najlepszą bronią na wampiry jest wilkołak. Całkiem logicznie i zgrabnie zostały powiązanie i wyjaśnione też wszystkie wątki z pierwszej i trzeciej części. Ale całość jest smętna. Przytłaczająca. A zakończenie nieprzekonywujące zupełnie.
Reasumując: książka bardzo nierówna. Średnia z przechyłem ku “kiepska”