Trudi Canavan, pochodząca z Australii pisarka fantasy powraca z kolejną trylogią. Chociaż jej pierwsze dzieło: trylogia Czarnego Maga nie przypadło mi specjalnie do gustu, a drugie Era Pięciorga nie spodobało się w ogóle, postanowiłam jednak sięgnąć po kolejną książkę tej autorki. Wszak jak mówią niektórzy – autorzy są jak kwiaty – rozwijają się z czasem, przemieniają, dojrzewają. A niektórzy niestety więdną. Więc kto wie, może kolejna książka ukaże mi w pisarstwie Trudi coś czego do tej pory nie zauważyłam? Dla jednych stety, dla innych niestety – w Złodziejskiej Magii autorka powiela kilka ze swoich ulubionych schematów. Pierwszym są dwa wyraźnie oddzielone wątki toczące się równolegle. Wątki które wydają się nie mieć wspólnego mianownika. Tak naprawdę do ostatnich stron nie wiemy nawet czy dzieją się w tym samym świecie i czy kiedykolwiek się połączą. Druga cecha charakterystyczna – w światach kreowanych przez autorkę jest magia, ale nie ma magicznych stworzeń. Kolejnym elementem charakterystycznym dla pisarstwa Trudi jest motyw Akademii – miejsca pełnego polityki animozji i intryg, miejsca w którym przychodzi żyć jednemu z bohaterów. Inny motyw który znalazłam w poprzednich powieściach autorki, to motyw młodego człowieka, nadzwyczajnie uzdolnionego, który nie zdaje sobie sprawy ze swoich możliwości i który musi walczyć o swoje miejsce w świecie z zazdrosnymi, przewrotnymi, najczęściej znacznie mniej utalentowanymi, starszymi ludźmi. Ktoś ze znajomych powiedział mi kiedyś, że przeczytać jedną książkę Canavan to jak przeczytać wszystkie. Jak dla mnie to nieco skrajna opinia ale niewątpliwie coś w niej jest.
Wracając do samej Złodziejskiej magii – jak już wspomniałam, mamy w niej dwa wątki, przeplatające się co rozdział. Nie ukrywam, że ten patent zdecydowanie nie przypadł mi do gustu. Także dlatego, że bohaterowie o których opowiadają oba wątki, są zdecydowanie nierównoważni. O ile postać Tyena da się mimo wszystko lubić, o tyle Rielle doprowadzała mnie do szewskiej pasji. W życiu na takich ludzi mówi się najczęściej “dziecię – japa”. Pakują się wszędzie gdzie nie powinni, hurtowo popełniają głupoty, a ich dobre chęci prowadzą tylko do coraz większych wpadek. Co gorsza o ile wątek Tyena ma od początku jakąś dynamikę, to wątek Rielle startuje i rozwija się w tempie ziewania ślimaka. Mniej więcej w połowie książki zirytowało mnie to na tyle, że zamiast czytać po kolei, najpierw dokończyłam wątek Tyena, a potem pomęczyłam się z wątkiem Rielle. O świecie otaczającym bohaterów tak naprawdę nie wiemy zbyt wiele. Nie ma w nim zbyt wielu szczegółów, Sprawia wrażenie obrazu, który zatrzymał się na etapie szkicu, a tylko tu i tam, malarz, zapewne dla sprawdzenia efektu chlapnął trochę farby. Jednym słowem nijacy dość bohaterowie, w niedokończonym świecie i akcja która nabiera jakiego takiego tempa i kolorytu pod sam koniec książki.
A szkoda, bo pomysł książki stworzonej z żywego człowieka, czy pomysł skąd bierze się magia i jak znika – są ciekawe. I to kolejny chyba znak rozpoznawczy Trudi Canavan – autorka ma naprawdę ciekawe pomysły, nietuzinkowe. I wszystkie wkłada w przeciętną fabułę.
Podsumowując: Złodziejskiej magii nie można okrzyknąć przebojem. Nie można też nazwać jej chałą. Ma swoje dobre i kiepskie strony. Ciekawe rozwiązania i niedobre kontynuacje. Gdybym miała określić ją jednym słowem, to najlepszym byłoby chyba “letniość”. Taki stan kiedy zupa nie jest już gorąca i jeszcze nie wystygła. Gorąca byłaby wyśmienita, zimna byłaby całkiem niestrawna. Letnia jest… nijaka.
Zastanawiam się czy sięgnąć po kolejny tom. Mam pewne obawy, że już domyślam się rozwiązania intrygi…