Uwaga, uwaga, Tad Wiliams , autor bardzo przeze mnie lubianej Pieśni Łowcy ( i niecierpianego cyklu “Pamięć, Smutek, i Cierń”) powraca do gry z kolejną powieścią. Tym razem zabiera nas na brudne ulice nieba. Tak, tak, wcale się nie przejęzyczyłam. Ulice nieba, choć przecież niebiańskie wcale nie muszą być czyste i lśniące. I nawet nie są. Bo choć teoretycznie i na pierwszy rzut oka wszystko jest cacy, to przecież już na drugi widać, że coś tu jest bardzo, ale to bardzo nie w porządku… Anielskie motywy i bohaterowie na dobre zadomowili się w fantasy i sf. Czasem są piękni, bohaterscy i szlachetni w stopniu przyprawiającym o lekkie mdłości lub wręcz niestrawność. Czasem są po prostu kosmitami. Czasem są zagubieni, bezradni i zwyczajnie starają się jakoś przeżyć, czasem zaś to ofermy całkiem nie z tej ziemi. Kossakowska, Ćwiek, Jadowska, Kisiel, Ee, Weber… długo można by wyliczać autorów, którzy sięgnęli po pierzastych bohaterów. Jednak w niemal każdej książce z serii angel fantasy jakoś tak jest, że koło anioła szwenda się jakiś diabeł, a niemal każdy diabeł ma swojego “zaprzyjaźnionego” skrzydlaka. W najgorszym zaś przypadku funkcjonuje jakiś mniej lub bardziej przejrzysty układ regulujący współistnienie na ziemi obu sił.
Nie inaczej jest w Brudnych ulicach nieba. Gdy ktoś umiera śmiercią gwałtowną, przy jego ciele spotykają się anioł adwokat i diabeł prokurator. I przed obliczem niebiańskiego sędziego wiodą spór o duszę. I bardzo często udaje się “klepnąć” ugodę – gdy duszyczka zamiast do piekła wędruje do czyśćca. Bobby Dolar, czyli po prostu Doloriel to taki właśnie anioł – adwokat. Bardzo niezadowolony ze swojego losu anioł. Odwala co mu każą, ale zbyt szczęśliwy nie jest. Często łazi niedogolony, niezbyt trzeźwy i nie do końca chyba czysty. Mnie bardziej kojarzył się z Chandlerowskim twardym facetem niż z aniołkiem. Jak okazało się w dalszej części książki – te skojarzenia miały pewne uzasadnienie. Nasz aniołek ma pecha i na jego “szychcie” dzieje się coś co wprawia w kompletne osłupienie i niebieską i piekielną wierchuszkę. Znika duszyczka! Trup jest? Jest. Dusza powinna być? Powinna. Jest? Ni ma…..
W wyniku tego pożałowania godnego incydentu akcja rusza z kopyta. Wydarzenie goni wydarzenie, nawalanka nawalankę, nasz aniołek robi się jeszcze bardziej niedomyty, niedogolony i podpada wszystkim dookoła, jak każdy szanujący się… prywatny detektyw. Bo z naszego pozornie zwyczajnego fantasy powieść przekształca się nagle w sensację, by za chwilę zawinąć kitą w stronę thrillera, zaczepić o groteskę, puścić do czytelnika perskie oko i wywalić ozór, serwując mu obrazy dalekie od sztampowego widzenia zaświatów i całej niebiańsko-piekielnej filozofii. Rzecz jasna możemy się czepiać uproszczeń, wykrzywiać na zapożyczenia, kręcić nosem na przerysowania i kilka dłużyzn. Tak, to prawda, widać, że autorowi dobrze się pisało, ale widać też, że miejscami temat jak to się nie najładniej mówi – wyjechał mu spod kupra i pożeglował tam gdzie to jemu było wygodniej.
Tak czy inaczej, Tad Williams to dobry, choć nierówny pisarz. Raz tworzy rzeczy świetne, raz kiczowate. Raz nas zachwyca, raz nudzi, innym razem doprowadza do szewskiej pasji. Jego najnowsza książka też właśnie taka jest. Nierówna. Ale mimo to i mimo lekkiej wtórności, chętnie przeczytam w kolejnym tomie co też nabroił Bobby, narwany anioł adwokat. O ile go rzecz jasna za awanturę opisaną w tomie pierwszym nie wywalą na zbity pysk z anielskiej palestry…
Średniak, ale przyjemny.