O mamusiu. Przeczytałam drugi tom Więźnia Labiryntu. Hm. Co by tu powiedzieć, żeby nie powtórzyć się za bardzo w stosunku do recenzji tomu pierwszego… A, no tak. Tym razem kalki pochodzą z innych książek i filmów. A całość przypomina sen małolata, który się najadł ciężkostrawnie, naoglądał horrorów na dobranoc i teraz mu się koszmarzy.Opowieść zaczyna się niemal dokładnie w tym miejscu w którym skończył się tom poprzedni. Szybko okazuje się, że uczestnicy zamienili jeden koszmar na drugi. Tropy się gmatwają, trudności piętrzą, czytelnik czuje się, jakby czytał niedorobione igrzyska śmierci skrzyżowane z War Z albo inną produkcją “zombie-podobną” i podlane sosikiem eksperymentu psychologicznego, a raczej wyobrażenia autora jak ten eksperyment mógłby wyglądać… Logika dość szybko zaczyna chować się po kątach, a wszelkie niedorzeczności są tłumaczone działalnością tajemniczych “onych” czyli DRESZCZ’u. Chociaż trup ściele się gęsto, to jednak głównemu bohaterowi włos z głowy nie spada, a nawet jest ratowany przez “onych”. Jeśli do tego dołożymy wątek który ma być romansowym, a jest nijakim robi się kompletny chaos. Jeśli do tego dołożymy bardzo papierowych bohaterów zachowujących się dziwacznie, dziwaczny wyraźnie nie domyślany świat, dostajemy książkę którą już czytaliśmy, tylko bardziej chaotyczną i nieprawdopodobną.
Po kolejny tom nie sięgnę nawet jak mi go przyniosą na klęczkach.