Do czytania drugiego tomu trylogii Długa ziemia zabierałam się jak przysłowiowy pies do jeża. Nie da się ukryć, że pierwszy tom mocno mi nie podszedł i szczerze zasmucił, bo lubię twórczość Pratchetta, i poważam autora jako człowieka. Niestety drugi tom okazał się jeszcze gorszy niż pierwszy,do tego stopnia, że aż znowu nie chciało mi się go zrecenzować. Wreszcie, po przeczytaniu trzeciego tomu doszłam do wniosku, że jednak trzeba, choćby z kronikarskiego obowiązku coś tam o tomie drugim naskrobać. No to skrobie..Drugi tom eksploatuje wyświechtaną obserwację, że ludzkość ma obyczaj w swoich poglądach zataczać się od ściany do ściany, oraz że nad wyraz łatwo kategoryzuje i dzieli świat na “my” i “oni”. Jeśli w pierwszym tomie górą ( o ile tak można powiedzieć ) są ci którzy są w stanie używać krokerów, o tyle w tomie drugim do głosu dochodzi ta część społeczeństwa która przekraczać nie jest w stanie. I która uważa wszelkie naruszenie istniejącego porządku za niedopuszczalne. Ujawnia się również dosadnie i wyraźnie bardzo ludzka ( i bardzo paskudna) cecha – skłonność do wywyższania się i uważania wszelkiej odmienności za gorszą, nie do przyjęcia, lub wręcz do wyniszczenia. Wędrując przez długie ziemie ludzie trafiają na inne rasy rozumne. I znowu działa paskudny ludzki schemat – Rasę Beagli wojowniczą i w pewnym sensie ksenofobiczną starannie omija. Rasa łagodnych trolli zostaje uznana za podistoty, zwierzęta, coś, bo nie kogoś co można z czystym sumieniem wykorzystywać, zabijać, poniżać.
W tomie pierwszym trwał pionierski zapał do odkrywania nowych ziemi. Gdybym miała podsumować tom pierwszy napisałabym : przekraczanie i gadanie, gadanie i przekraczanie. Zwłaszcza gadania, ględzenia, filozofowania, bredzenia jest w nim aż w nadmiarze. I w tym względzie drugi tom niewiele różni się od pierwszego. Twainy przekraczają, ludzie ględzą, akcja się wlecze, rwie a miejscami całkiem kuca w kąciku i mamrocze coś na temat krótkiej drzemki. Fabuła jest zlepkiem podfabuł, mikrofabuł i niby fabuł. Podobnie jak w Długiej ziemi ciekawe pomysły topią się w morzu nijakości i kiepskiego wykonania, dobrzy bohaterowie są tak dobrzy, wspaniali, szlachetni, że aż można się do nich przylepić jak do papierka po cukierku, a źli są tak sztampowo wredni i paskudni, że aż nudni i papierowi. Co gorsza całości brak charakterystycznego humorystyczno- ironiczno – sarkastycznego stylu pisarstwa Pratchetta, który sprawiał, że nawet najcięższe filozoficzno egzystencjalne rozprawy łykało się jak indyk kluski. Mam wręcz wrażenie, że z Pratchetta zostało już tylko nazwisko na okładce. W efekcie lektura sprowadzała się do ziewania i nerwowego zerkania ile jeszcze do końca tego czegoś zostało.
Straszne. Nie ląduje na liście gniotów wszech czasów tylko ze względu na nazwisko