Graf Zero jest drugą książką w Trylogii Ciągu. Rzekło się A, wypada powiedzieć B – toteż przepracowawszy gruntownie kaca książkowego recenzją Neuromancera zabrałem się za Graf.
Spodziewałem się lektury podobnie mentalnie wyczerpującej jak Neuromancer…
Między wydaniem Neuromancera i Grafu Zero minęły dwa lata (ten pierwszy ukazał się drukiem w 1984 roku). Z jednej strony w literackiej skali czasu to niedługo, z drugiej – moim zdaniem widać, że przez te dwa lata Gibson nie próżnował.
Neuromancer jest opowiedziany bardzo chaotycznie. Wydaje się mniej skonstruowaną opowieścią, a bardziej czymś organicznym, co po prostu sobie wyrosło – tak jak chciało, tam gdzie chciało i w dodatku nie najładniej pachnąc. Graf Zero natomiast – patrząc szeroko i ogólnie – sprawia wrażenie misternej konstrukcji.
Minusem tej misterności jest bardzo długa “rozbiegówka”. Mniej więcej jedną trzecią książki Gibson – z miną wytrawnego szachisty – rozkłada po planszy swoje figury. Niewyobrażalnie bogaty facet, najemnik któremu przerwano wakacje, nastolatek uważający się za hakera… spędzamy masę czasu, obserwując ich, skacząc między wątkami które ich dotyczą. Ze względu na tę mnogość wątków konstrukcja Grafu Zero przypominała mi coś, co napisałby Hamilton.
Dzięki temu główne postaci są niemal co do jednej trójwymiarowe. Nieco rażą cechy które objawiają się bliżej końca fabuły, na przykład nagle objawiająca się u jednej z postaci klaustrofobia. Wcześniej ani słowa, a tu nagle hyc! i jest. Nie czepiałbym się nawet, gdyby postać właśnie się dowiedziała że cierpi na klaustrofobię, ale postać podobno wiedziała cały czas. Cóż, szkoda że czytelnik nie…
Mimo to, postaci pierwszoplanowe są solidne i wyraziste. Niestety, tym wyraźniejsza jest jednak linia odcięcia między postaciami głównymi a pobocznymi – te ostatnie narysowane są kilkoma machnięciami metaforycznego ołówka, gdyż nie wystarczyło na nie czasu antenowego. Oto i pionki w tej partii szachów.
W szachach pionki oczywiście się traci, czasem strategicznie, a czasem przypadkiem. Nie inaczej jest w Grafie Zero, gdzie – w porównaniu ze starszym bratem – trup ściele się dość gęsto. W Neuromancerze też trochę ludzi poginęło, z tym że zazwyczaj były to oszałamiające kreacje typu Generyczny Strażnik #6, którego jedyną charakterystyką było “stał w niewłaściwym korytarzu kiedy przechodziła przez niego postać pierwszoplanowa”. Tutaj trupy zazwyczaj mają nazwiska, imiona (chyba – nie zapamiętałem ani jednego) i jakąś naprędce skleconą charakterystykę.
Czytelnik szybko połapuje się, iż Gibson jest szachistą zazdrosnym, i pionkami będzie szastał z przyjemnością, natomiast od postaci pierwszoplanowych – wara. I wtedy robi się trochę nudnawo, gdyż zamiast trzymać się brzegu krzesła w napięciu – czy bohater wydostanie się z opałów? Czy da sobie radę? – wzdychamy sobie cicho. Oczywiście że się wydostanie. Wszystkie mniej wyraziste postaci wokół niego trafi szlag, ale tego konkretnego gościa chroni wiedza, doświadczenie i nieprzebijalny plot armor.
Podobnie jak w Neuromancerze, zwroty akcji zdarzają się często. Niestety zwrot który miał być momentem kulminacyjnym przynajmniej mnie zaskoczył najmniej – ba, wręcz spodziewałem się go po spożyciu mniej więcej trzech czwartych pozycji. Nie pomaga wspomniany wyżej pancerz fabularny którym dysponują główne postaci – bo skoro jesteśmy na mur beton przekonani że te konkretne osoby nie odwalą kity, to wiele opcji nie zostaje…
Przy recenzji Neuromancera wspominałem że Gibson upodobał sobie jako środki kreowania świata dźwięk i zapach (czy raczej, nazwijmy to po imieniu, hałas, łomot i smród). W Grafie Zero ewidentnie postawił bardziej na obraz – zapachów znajdziemy tu niewiele, poza dymem papierosowym; na punkcie rodzajów tytoniu palonego przez postaci Gibson ma ewidentnego szmergla. Uważam że albo z zapachami Gibsonowi szło lepiej, albo ja jestem bardziej wyczulony na taki przekaz, bowiem te latarki w ciemnościach, połyskujące kokpity i fontanny krwi (a jest ich co najmniej kilka) nie działają na mnie. A już na pewno mniej niż metaliczny smród parującej posoki który towarzyszył śmierci w Neuromancerze.
Książka nad którą jestem wewnętrznie rozdarty. Z jednej strony – szanuję misternie skonstruowane światy (patrz: moje zachwyty Hamiltonem). Z drugiej – obraz psują “nieśmiertelni” bohaterowie i skazy na konstrukcji, takie jak cechy dodane do charakterystyk postaci niejako w formie post scriptum. Fabuła jest mocna, książka to kawał świetnej lektury. A pozostałem z uczuciem jakbym dostał swoje ulubione danie, pięknie podane… i troszeczkę przesolone.