Po książkę sięgnęłam głównie za sprawą informacji, że jest ona polecana przez Zadie Smith, której pisarstwo znam i cenię sobie. Liczyłam więc na coś zbliżonego głębią obserwacji i prawdziwości do „Białych zębów”. Niestety. Autor Buddy z przedmieścia w mojej opinii nawet się do tego poziomu pisarstwa nie zbliżył.
Budda z przedmieścia to w moim odczuciu skrzyżowanie „bolesnego dojrzewania Adriana Molle’a” z literaturą tzw. zaangażowaną. Czegóż tu nie mamy: hinduskie rodziny, mieszane rodziny, przemoc domowa, tradycje, fascynacje „innością” (przejawiające się w chodzeniu w „orientalnym ubraniu”), powierzchowna fascynacja jogą i buddyzmem bardziej pod publiczkę niż z rzeczywistej potrzeby, seksualne doświadczenia z paniami i panami… świat od którego robi się niedobrze, tak jest byle jaki i zakłamany. Przepychamy się przez ten podlany fałszywą egzotyką, brudem i spermą tekst i cały czas zadajemy sobie pytanie – co autor chce nam przekazać, co uwidocznić, przed czym przestrzec, na co się poskarżyć? Na rasizm? Na egoizm,? Na głupotę? Na powierzchowność? Na własne nieudane życie? Na tani orientalizm?
Czy to obserwacja świata, czy może bardziej pamiętnik chłopaka, który nie wie co irytuje go bardziej – wyczyny ojca czy własne niezaspokojone potrzeby seksualne.
Do wszystkiego bohaterowie są papierowi, nudni i nieprzekonujący, tło nijakie i równie atrakcyjne jak landszafty w teatrze. Mam też wrażenie, że autor nie dysponuje zbyt bogatym słownictwem. Tworzy zdania krótkie, niezgrabne, ubogie, byle jakie. Gdzie mu tam, do pysznego, barokowego wręcz pisarstwa i obrazowania Zadie Smith.
Przeczytałam, otrzepałam się, poszłam umyć ręce. Nie polecam