Zombie są modne. Bardzo modne. Do tego stopnia, że niedługo będzie wypadało mieć własnego gryzącego truposza w ogródku. A przynajmniej krasnala ogrodowego w wersji zombie. W zalewie kłapiących zębami nieboszczyków, wielu autorów chce uszczknąć dla siebie kawałek tego podgniłego już tortu. Apokalipsa Z to próba podjęta w kraju pomarańczy, pomidorów i wina.
I jest to zdecydowanie próba, która mogłaby być traktowana jak podręcznik: jak nie pisać o apokalipsie (jakiejkolwiek) i dlaczego kot nie może być Mary Sue.
Nadmiar zbiegów okoliczności jest zły.
Główny bohater jest prawnikiem mieszkającym pod miastem Pontevedra. I jest osobą zdecydowanie za dobrze przygotowaną do końca świata. Autor robi wszystko, żeby wyjaśnić zapasy i wyposażenie posiadane przez bohatera i nijak nie jest w stanie wycisnąć z tego choćby krztyny prawdopodobieństwa – głównie dlatego, że nasz prawnik dostał zdecydowanie za dużo potrzebnych zabawek. Poza magicznym samochodem, który co prawda jest nowy, ale nie chce odpalić pod koniec hiszpańskiej zimy… tjaaaa.
Zwierzątka będące bohaterami, muszą być prawdopodobne.
Koty nie są wodoodporne.
Kolejną magiczną rzeczą, którą posiada bohater jest…. kot. Który jest chyba najbardziej niezniszczalną i najmniej prawdopodobną postacią jakiegokolwiek horroru. Ever. Magiczny pers idący przy nodze w ulewnym deszczu, nie próbujący uciekać w żadnej sytuacji, zachowujący ciszę, mimo że jest zalewany lodowatą wodą i na dodatek żywiący się powietrzem. Autor powinien kiedyś spróbować wykąpać kota, mogłoby to być ciekawe doświadczenie pomocne w dalszym pisarstwie…
Z wpisów typu “Drogi pamiętniczku” nie da się zrobić sensacji.
Bohaterom trudno się kibicuje, kiedy nie wiemy o nich za wiele, a ten bohater nie za dużo o sobie pisze. I to jest główny problem tej książki. Bohater pisze – najpierw blog, potem pamiętnik i właśnie z tym zapoznaje się czytelnik. Aj. Jest to chyba jeden jedyny zabieg literacki, który automatycznie usunie z książki napięcie i zabije tempo akcji. Bo w końcu czym się mamy przejmować skoro wiemy, że główny bohater przeżyje. I o jakiej akcji można mówić, skoro wszystko jest opisywane na zimno, po tym jak bohater może odsapnąć po niebezpieczeństwach.
Bohater nie mający instynktu samozachowawczego powinien zginąć… nawet jeśli jest kotem.
Drogi czytelniku posiadający pupila – czy zeszlibyście po ukochane zwierzątko w miejsce: którego nie znacie, gdzie jest ciemno i ślisko, jest pełno mniej lub bardziej martwych zombie i wszystko jest pokryte krwią i potłuczonym szkłem, a wy wiecie że zarazić się można też przez kontakt z płynem ustrojowym?
Dla ułatwienia dodam: nie macie broni.
A nasz bohater nie raz podejmuje podobne próby samobójcze i mimo tego, że nadal jest w jednym kawałku tylko dzięki imperatywowi narracyjnemu, przy kolejnej przygodzie wykazuje się równym brakiem instynktu samozachowawczego i popełnia błędy, które powinny go kosztować życie, za które płaci w najgorszym razie kilkoma siniakami.
Brak prawdopodobieństwa (jak by to nie brzmiało w stosunku do książki o zombie), instynktu samozachowawczego, akcji, napięcia i poczucia zagrożenia. Niestety ta apokalipsa wywołuje głównie facepalmy i napady ziewania.
Gniot straszliwy.