Jakoś nieszczególnie lubię zaczynać serie od drugiego tomu. Więc kiedy dostałam do przeczytania Płomień, stwierdziłam, że zacznę jednak od tomu pierwszego.
Lex była idealnym dzieckiem – spokojna, dobre stopnie, bardzo lubiana. A potem nagle się coś zmieniło i zaczęła… gryźć ludzi. W dzień, więc bycie wampirem raczej odpada. Rodzice w ramach resocjalizacji wysyłają dziewczę na wieś do wujka Morta. Lex jest przerażona, bo nie dość, że po raz pierwszy w życiu będzie gdzieś bez swojej siostry bliźniaczki, to na dodatek cywilizacja będzie bardzo daleko. Szybko okazuje się, że wujaszek wcale nie jest farmerem, a brak cywilizacji to najmniejszy z problemów…
Okładka głosi: „upiornej i zabawnej!” Upiorne to było, i owszem. Horror w czystej postaci, a w zasadzie zbrodnia. Na literaturze.
Humoru nie udało mi się znaleźć. Pomijając straszące z mapki w książce wszelkie możliwe odnośniki do śmierci przerobione na nazwy… wszystkiego, jakoś nie przypominam sobie żadnego zabawnego fragmentu.
Świat, który miał być niby częścią rzeczywistości, jest od niej kompletnie oderwany. I jak poszczególne pomysły są ciekawe (pająki na przykład), to połączone w całość dają mieszankę bardzo ciężkostrawną. I zamiast stworzyć oryginalny świat lądują gdzieś między abstrakcją, facepalmem i szybką potrzebą znalezienia wspomagacza do lektury. Tym bardziej, że autorka nie tylko wykłada kawę na ławę, ale dorzuca do tego jeszcze cukier, ciasteczka i arszenik – wszystko jest podane, jasno, prosto, łopatologicznie. Nie mamy szans ani na jakąkolwiek tajemniczość, ani na próby domyślenia się czegokolwiek samodzielnie. Kilka dosyć konkretnych dziur logicznych w budowie świata też niespecjalnie pomaga, a dałoby się ich uniknąć po prostu podając mniej informacji.
Podobnie „przepakowana” jest Lex, która zdaje się miała być narwaną i sarkastyczną niegrzeczną dziewczynką. Dzięki czemu dostajemy dziewczę, które fizycznie atakuje kogo popadnie bez żadnego powodu, zamiast mówić krzyczy, rówieśnikami pomiata, a dorośli usłyszeliby od niej „ty mnie nie rozumiesz!” nawet jakby zapytali o godzinę. Na dodatek rzeczone dziewczę dziwi się, że całe to towarzystwo nie okazuje jej współczucia, bo przecież ona nad sobą nie panuje. Cudownie. Główna bohaterka, teoretycznie szesnastolatka, zachowuje się jak przedszkolak na sterydach. Instynkt samozachowawczy i umiejętność skojarzeń też ma na poziomie przedszkolaka. Chociaż nie, dzieci potrafią być zdumiewająco logiczne czasami.
Reszta robi za tło do naszej Mary Sue. I autorka poza zestawem imię-cecha charakterystyczna (jedna, bo po co więcej) zafundowała im też pranie mózgu, bo jakimś cudem zaprzyjaźniają się z Lex. Mocą imperatywu narracyjnego, tylko i wyłącznie.
Dialogi to wyższa szkoła jazdy na wrotkach, z których ktoś ukradł kółka – jedna strona krzyczy, druga ostentacyjnie ignoruje to, co zostało powiedziane. Kiedy jakimś cudem ktoś nie krzyczy, jest wyśmiewany/ignorowany jeszcze bardziej ostentacyjnie/otrzymuje w zamian sarkastyczny komentarz dotyczący czegokolwiek. A mimo to udaje się zbudować przyjaźń, pracować razem, wspólnie układać plany – to jest dopiero sztuka.
Fabuła… hmm… raczej wprowadzenie do świata z fabułką prostą, którą bohaterowie sami sobie skomplikowali.
Jeśli chodzi o humor, kostuchę i sarkazm, to na całej linii wygrywa (mimo kilku wad) Pierwszy grób po prawej.
Koszmarek straszliwy. Drugi tom będę omijać szerokim łukiem.