Ken Follet kojarzył mi się zawsze z dobrym pisarstwem. Niestety, od pewnego czasu kojarzy mi się głównie z powolną fabułą, tomiszczami, które ze względu na ich wagę można użyć jako narzędzia zbrodni, przegadaniem i co za tym wszystkim idzie znużeniem czytelnika. Tak było przy Świecie bez końca i tak niestety jest przy Słupie ognia. Trzeci tom podobno kultowej sagi Kena Folleta zaczyna się 200 lat po wydarzeniach opisanych w Świecie bez końca. Znowu jesteśmy w Kingsbridge i patrzymy na katedrę. Ale świat dookoła niej jest już tak inny od tego co oglądaliśmy w poprzednim tomie. Henryk VIII Tudor “postarał się” by kościół katolicki znalazł się w odwrocie. Widać to po zachowaniach ludzi, widać i po architekturze. Rządy Marii Tudor chylą się ku końcowi. Poddani patrzą więc na Elżbietę. Katolicy ze strachem, protestanci z nadzieją. Ci pierwsi boją się, że protestancka królowa odwdzięczy się katolikom za prześladowania protestantów. Ci drudzy, cóż, mają nadzieję, że skończą się stosy i nastanie religijna tolerancja. Religijny ferment czuć również za kanałem. We Francji Gwizjusze starają się przechwycić władzę z rąk Katarzyny Medycejskiej i wykorzystują do tego religię… A gdzieś w tle plącze się Maria Stuart – zagubiona i naiwna. Tło historyczne – jak zawsze u Folleta oddane jest bez zarzutu. Autor trzyma się faktów i nie dorabia do nich swojej interpretacji. To mocny punkt tej powieści, podobnie jak oddanie klimatu epoki. Z fabułą już tak dobrze nie jest. Startuje, staruje, rozkręca się… żeby wreszcie ruszyć na dobre gdzieś w okolicy dwusetnej strony. W dodatku jest bardzo nierówna. Świetnie napisane fragmenty przeplatają się z dłużyznami i przegadaniem. Dość powiedzieć, że kilka razy zdarzyło mi się nad książką przysnąć, a to naprawdę rzadkość. Bohaterowie.. powinnam raczej powiedzieć – tabuny bohaterów, plączą się po kartach powieści w te i nazad, pojawiają, znikają, nigdy nie wiadomo kiedy pojawią się znowu i czy ich pojawienie wniesie cokolwiek do fabuły czy będzie ot, takim sobie przerywnikiem i chwilą oddechu od głównego nurtu wydarzeń. W efekcie czytelnik nie wie, czy przywiązywać się do bohatera czy nie i z jak wielkim napięciem śledzić jego losy. Byłabym znacznie bardziej zadowolona, gdyby bohaterów było o połowę mniej, za to, abym mogła dokładniej śledzić ich losy. No i coś czego autorowi darować nie mogę – przewidywalność i schematyczność postaci. Co z tego, że Ken Follet sprawnie opisuje emocje buzujące w jego bohaterach, gdy po kilkudziesięciu stronach wiemy już kto będzie kim w powieści, kto tym dobrym kto tym złym i jak potoczą się ich losy. Ci dobrzy w zasadzie nie maja mrocznych stron, mogą się co najwyżej mylić w osądzie sytuacji. Ci źli są źli i koniec. A postacie kobiece? Niby mocne, niby niezależne, a na koniec i tak się okazuje, że jedyne czego pragną to wylądować w opiekuńczych ramionach, wyrozumiałego mężczyzny. Takie uproszczenia w takiej powieści? Panie autorze…
Podsumowując. Kawałek niezłej choć przydługawej i miejscami zbyt schematycznej powieści historycznej z ukrytym morałem. fragmenty polecane szczególnie dla osób mających problem z zaśnięciem,
P.S. no widzicie jak się mi “rzuciła ” na pisanie? Sama konstruuje teraz przydługie zdania….