James Rollins to marka znana wśród fanów literatury sensacyjnej. Sprawnie porusza się na pograniczu kryminału, sensacji, religii, mitologii, tworząc skomplikowane intrygi i historie od których czasem włos się jeży, a czasem brwi unoszą tak wysoko, że trzeba je łapać, bo na potylice zjadą. Generalnie jednak, są to książki z gatunku mocne średniaki. Czyta się je szybko, bez przykrości i równie szybko i bez przykrości zapomina. Ewangelia leżała w moim stosiku do czytania dość długo głównie dlatego, że ciągle przysypywałam ją nowymi zdobyczami. No i, mówiąc wprost zawsze było coś ciekawszego do przeczytania. Wreszcie jednak nadeszła “ta chwila” i Ewangelia doczekała się swoich pięciu minut.
Hm…. No cóż, jest to jedna z tych książek Autora, przy których brwi usiłowały mi zwiać na kark, a oczka robiły się wielkie jak spodki od filiżanki. Owszem, lubię książki z bogatą intrygą, czasem jednak mniej znaczy zdecydowanie lepiej. W trakcie lektury czułam się jak ktoś kto wybrał się do przyzwoitej restauracji, a został w niej potraktowany daniem jednogarnkowym skleconym na zasadzie “co się nawinie”.
Bo i czegóż tu nie mamy?
Zaczyna się od wykopalisk w Izraelu, a kończy na klimatach rodem niemalże z Resident Evil. Po drodze mamy ruiny Masady, ruiny hitlerowskich umocnień, katakumby watykańskie, podziemia Moskwy, dobre i złe wampiry, wilkołaki czy inne “łaki”, tajemniczy zakon, Rasputina, coś na kształt wcielenia anioła i coś na kształt wcielenia demona, nurkowanie w lodowatej wodze, sterowanie nietoperzami zombie za pomocą myśli….. wyliczać dalej czy już Wam się w głowie kręci? A, no tak, zapomniałam… mamy też wątek romansowy. Bo jest przecież pani archeolog i jest amerykański marine! Ona inteligentna piękna i zakompleksiona, on samotny, przystojny, po traumie i umięśniony. No, nie może być inaczej, chemia jest! Chemia jest, ale momentów nie ma. I wątek miłosny grzęźnie w monologach wewnętrznych bohaterki ( oh, jej, on ma obrączkę, ojej, ojej, muszę go sobie wybić z głowy ojej…) oraz jego emocjach kiedy pragnie dbać o jej bezpieczeństwo i wziąć ją w ramiona, no ale… . Zresztą, nasza bohaterka wpadła w oko również drugiemu bohaterowi. Ten ma bagatela 400 lat, ale jak na wampira przystało nie starzeje się wcale, zaś do pani archeolog ciągnie go podobieństwo do byłej miłości, którą był uprzejmy swego czasu z nadmiaru uczyć ukąsić… Tak czy siak wątek miłosny to jeden z elementów fabuły, który był w stanie mnie uśpić. A to przy szalonym tempie w jakim rozwija się akcja naprawdę nie lada wyczyn.
Bohaterowie… no cóż. Są tak pod tezę, że aż stali się jednowymiarowi, choć autor stara się mrugać do czytelnika, że jest inaczej. Jak dla mnie, może sobie mrugać do woli, żadna z głównych postaci nie zdołała mnie do siebie przekonać. Bo i jak może przekonać postać tak płaska jak kartka papieru?
Podsumowując – jedyną mocną stroną tej książki jest szybkość akcji. Jednak to zdecydowanie za mało, żeby przykryć niedorzeczność intrygi, płaskich bohaterów, nudne dialogi.
Nie polecam.