Do książek „modnych” podchodzę bardzo ostrożnie, ale tym razem postanowiłam się skusić. Liczyłam na fajną opowieść o zwierzętach, bo w końcu to tłumaczenie, więc wydawnictwo nie płaciłoby za licencję i tłumaczenie byle czego. O naiwności…
Dostajemy opowieści zawodowego leśnika, niestety głównie ograniczone do jego domowego podwórka, poprzeplatane artykułami. Czemu tak? Bo autor umyślił sobie, że udowodni czytelnikowi, że zwierzęta posiadają tzw. uczucia wyższe.
Problemem jednak nie jest założenie, tylko wykonanie. Opowieści jakoś bardzo wciągające ani odkrywcze nie są – ot, takie sobie podstawowe obserwacje, które mogą zaskoczyć kogoś, kto nigdy nie miał do czynienia ze zwierzęciem mniej lub bardziej domowym. Może być nawet cudze zwierzę domowe – obserwacje są naprawdę powierzchowne. Do tego autor przytacza artykuły mniej i bardziej naukowe (z naciskiem na mniej) i sam z tymi bardziej naukowymi się nie zgadza, bo „z jego obserwacji wynika inaczej”. Gdzieś pod koniec książki teza się gubi, a autor udowadnia i tłumaczy czytelnikowi, że zwierzęta czują ból i zapach. Aha. Widać książka została napisana z myślą o przybyszach z obcej planety. Bo wtedy miałoby to trochę sensu. Jakby tego było mało, w posłowiu dowiadujemy się, że męczenie się z tą wątpliwej jakości lekturą było kompletnie bez sensu, bo autor wcale nie próbował nic udowadniać, tylko chciał przekonać czytelnika do szacunku do zwierząt. Aha. Ja się chyba muszę napić, herbaty oczywiście, z żalu nad godzinami straconymi przy słuchaniu audiobooka.
To ja mam apel do wydawnictwa: wydajcie Wajraka, może być jakaś reedycja w ładnej okładce, on wywołuje szacunek do zwierząt u czytelnika ciekawszymi opowieściami i nie siląc się na pseudonaukowy bełkot.
Pomijając tezę, którą sam autor gubi gdzieś po drodze, to strona literacka też nie powala. Pomieszanie kolokwializmów z archaizmami sprawia, że zęby same zgrzytają. Jako jedyny synonim do słowa „zwierzę” dostajemy „łobuziak”, a wiewiórki są z uporem maniaka nazywane „skrzatami”. Antropomorfizm kwitnie bujnym kwieciem, czego zdecydowanie się nie spodziewałam – zarówno biorąc pod uwagę zawód autora jak i początkowy temat książki. Chaotyczne skakanie po wątkach, gatunkach i tematach byleby przypisać jakieś zachowanie do konkretnych uczuć też nie pomaga w odbiorze i uporządkowaniu treści.
Dobrze, że z książką zapoznałam się w formie audiobooka, bo jestem przekonana, że wersja papierowa wylądowałaby na ścianie w okolicy drugiego rozdziału. A tak miałam wrażenie, że kiepski lektor (który zacina się przed nazwiskami, nazwami i każdym obco brzmiącym słowem; akapity też prawie było słychać) czyta kiepskiego bloga.
Zdecydowanie odradzam. Może w formie papierowej książka by ładnie wyglądała na półce, ale trzeba by było kartki posklejać, żeby nikt nie próbował tego gniota czytać.
P.S Na blogu zacznie się pojawiać trochę audiobooków. Nie będziemy tworzyć nowej kategorii, ale będą otagowane.