Moje pierwsze spotkanie z Trylogią husycką, zaraz po jej wydaniu, skończyło się na Narrenturm. Wieżę błaznów doczytałam klnąc, zgrzytając zębami i plując jadem. Stwierdziłam, że pozostałych tomów nie tknę nawet kijem. Jednak kiedy moja niechęć do wojen husyckich osiągnęła pełnoletniość, a mój brat polecił mi wersję audio, postanowiłam spróbować jeszcze raz i przekonać się czy bardzo zmienił mi się gust czytelniczy i czy słuchowisko okaże się łatwiejsze do przełknięcia.
Samo słuchowisko jest zrobione podobnie jak Wiedźmin w wersji audio. Mamy dobrze dobranych aktorów, którzy nie tylko czytają, ale też grają słowem. Mamy odgłosy tła, jakieś nie rozpraszające brzdąkanie na drugim planie i całkiem przyjemnie się tego słucha. Dodatkowo w tym przypadku lektor wybawia czytelnika od konieczności łamania sobie języka na niemieckich nazwiskach rodowych i przebijania się przez łacinę (do tego jeszcze wrócę). Wada – mam wrażenie, że są problemy z głośnością. Jeśli ktoś słucha na słuchawkach może się chwilami nieprzyjemnie zdziwić. I owszem – krzyk powinien być krzykiem, ale na przykład szarża kilkunastu drących się w trakcie ataku rycerzy wypada ciszej niż miłosne spazmy jednej z bohaterek w pierwszym rozdziale. Powiem tak… sąsiedzi musieli być zachwyceni, bo niosło się konkretnie.
A samo Narrenturm… cóż, bardzo szybko przypomniało mi się czemu tak bardzo książka nie spodobała mi się za pierwszym podejściem. Znaczy, już w pierwszym rozdziale mi się przypomniało.
Głównym i w sumie największym problemem jest Reinmar z Bielawy – Reynevan. Nasz główny bohater. Niereformowalny, naiwny do bólu, niekojarzący faktów, zapatrzony w szlachetnych rycerzy (ale tylko na poziomie romansów). Zakochujący się w każdej ładnej kobiecie (w tych brzydszych nie, ale pogapić się przecież może) i śliniący się nad każdą postacią noszącą suknię – od własnej kochanki a cudzej żony zaczynając, przez wszystkie spotkane po drodze szlachcianki (byle młode), mieszczki czy losowe panny lżejszych obyczajów. I generalnie myślący nie tym co trzeba. Jakim cudem w tamtych czasach uchował się taki przypadek, to ja nie ogarniam. W XV wieku, człowiek po zagranicznych studiach, medyk, czytający w kilku językach, a naiwny jak współczesny gimnazjalista. Tfu, wróć, przepraszam gimnazjalistów. Jest zdecydowanie za naiwny jak na czasy, w których dwunastolatkowie byli sądzeni jak dorośli, a mając lat szesnaście nie tylko szli na wojnę, ale też często dowodzili własnym oddziałem.
Szarlej to Mary Sue w mniszym habicie, nietypowy o tyle, że na typową Mary Sue jest trochę za stary. Ale poza tym wszystko wie, każdemu dokopie, wszystko przewidzi, a do tego posiada chyba umiejętność teleportacji, bo inaczej nie byłby w stanie znaleźć Reinmara.
Samson Miodek jest chodzącym deus ex machina (nawet trochę dosłownie) – gdzie moce Marysi Zuzanny nie pomogą, tam wkroczy on.
Kilka postaci drugoplanowych niezbyt zapada w pamięć – ot, takie NPC. Cała reszta to… wyliczanki. Bohaterowie gdzieś przybywają: miasto, wieś, tabor, obóz, i się zaczyna. Pan X z rodu X’ów, ubrany w błękitny/ złoty/ jakikolwiek ciuch, w zbroi (też opisanej) z herbem na tarczy (tu opis tarczy i herbu). I tak lecimy przez 5-10-15 postaci, czy ile ich tam akurat jest. Czy to będzie istotne w fabule? Nijak. Czy ta postać pojawi się drugi raz i zostanie rozpoznana po herbie? Wątpliwe. Czy odezwie się chociaż w danej scenie? Bardzo możliwe, że nie. To ja się pytam: po co mi jej drzewo genealogiczne do trzeciego pokolenia i kolor koszuli?
Podobnie to działa przy książkach. Gdy jakakolwiek biblioteka pojawia się w opisie, to lecimy: łacina, niemiecki, arabski. Działa wiekopomne, medyczne, magiczne, traktaty filozoficzne. I tak przez trzy akapity. Wnosi to coś? Powtórzone po raz trzeci głównie irytację…
Gdzie indziej zdarzają się z kolei bardzo konkretne przypadki „kopiuj-wklej”. Które są zrozumiałe o tyle, o ile są to wspomnienia bohatera. Ale opisanie w identyczny sposób, po raz trzeci w trzech rozdziałach pod rząd, stojącego przy drodze krzyża trochę trudno uznać za zabieg literacki.
Fabuła… hmm… fabuła to Reynevan myślący złą częścią ciała i podejmujący najgorsze możliwe decyzje przy każdej okazji. A potem wykazujący się szczęściem lub umiejętnościami Szarleja, żeby wywinąć kolejny numer spod znaku „zabili go i uciekł”. Gdzieś w tle mamy konflikt papistów z husytami, który powoli odgrywa coraz istotniejszą rolę w fabule.
Z jednej strony – przejście od kłopotów jednostki do świętej wojny jest interesująco rozegrane, z drugiej – robienie z Reynevana wroga publicznego numer jeden jest trochę trudne do kupienia, biorąc pod uwagę jego charakter. Powtarzający się motyw ratowania medyka z opresji szybko zaczyna męczyć, a to że nie zginął co najmniej trzy rozdziały wcześniej robi się coraz bardziej podejrzane.
Co mi się podobało – klimat i dbałość o oddanie historii. Bardzo często widać to w jakichś drobnych szczegółach – pijaczkach wyjących po łacinie czy opisie lochów, strojów, pomieszczeń. Lub w trochę większych – jak częste dyskusje na tematy okołokościelne, co mogłoby być irytujące gdyby nie to, że ma sporo sensu, patrząc zarówno na epokę jak i plączących się wszędzie mnichów, pątników i Żydów. Lub jak w zamieszaniu językowym, w którym kotłuje się czeski, niemiecki, szczypta polskiego i przede wszystkim łacina. Ta wspomniana już wcześniej łacina jest zresztą trochę obosieczna – zbyt duże ilości też nie są wskazane i tu zdecydowanie wygrywa audiobook, no chyba, że ktoś jest po filologii klasycznej, to wtedy pewnie wszystko jedno.
Co mnie nie przekonało (poza bohaterami i fabułą typu medic in distress) – nadmiar rodzajów magii, bo plącze się po fabule absolutnie wszystko. Wiedźmy z urodzenia, wiedźmy ze szkolenia, pół słowiańskiego bestiariusza, driady, koboldy, alfy i inne upiory. Wieszczki, ludowa magia i zaklęci rycerze, a nawet lokalny Gandalf. Trochę tego wszystkiego za wiele jak na mój gust, ale nie przeszkadza to bardzo. Poza tym jest szansa, że chociaż coś z tego towarzystwa pojawi się w kolejnych tomach.
Pytanie – czy tym razem zabiorę się za pozostałe tomy? Na pewno nie za szybko. Muszę odpocząć po Narrenturm, które w formie słuchowiska było co prawda równie irytujące, ale zdecydowanie łatwiejsze do strawienia niż wersja papierowa. Z jednej strony fajnie by było poznać trylogię, którą wielu się zachwyca. Ja na na razie nie podzielam zachwytów, choć może jeszcze zmienię zdanie. Na razie mam wrażenie, że przez te ponad 9 godzin mogłam posłuchać czegoś innego i nie ucierpiałoby na tym moje doświadczenie czytelnika, a raczej wręcz przeciwnie…