(4 / 5) Trochę się obawiałam, czy lektura tej książki nie nadweręży mojego żołądka, bo sami przyznajcie, tytuł i zagadnienie do najapetyczniejszych, delikatnie mówiąc – nie należą. Toteż Trupia farma leżała sobie w stosiku, leżała, leżała… wreszcie w te wakacje zdecydowałam się na jej lekturę. I powiem Wam, że wcale tak strasznie nie było. Twórca słynnego ośrodka badań nad śmiercią okazał się być nie tylko świetnym gawędziarzem ale też bardzo taktownym człowiekiem, który mimo obcowania ze śmiercią w jej najpaskudniejszym, najbardziej odrażającym aspekcie – potrafił zachować umiar i wrażliwość. A to w dzisiejszych czasach, które uwielbiają epatować obrzydliwościami, jest dużą sztuką.Miłośnicy serialu Kości będą więc z jednej strony zadowoleni – bo książka opowiada właśnie o pracy antropologów sądowych i ich trudnych dociekaniach, z drugiej zaś – jesli z fascynacją oglądali realistyczne manekiny w różnych stadiach rozkładu – będą zawiedzeni – najbardziej paskuną rzeczą na jaką się natknęłam w książce było coś czego nie odda żaden film – informacja czy wręcz opis smrodu rozkładających się zwłok. I smrodu wygotowywanych kości.
Trupia farma mniej wiec opowiada o tym co dzieje się z ludzkim ciałem po śmierci, a bardziej o tym jak rozwijała się antropologia sądowa w Stanach. Nie brak też lokalnych smaczków w rodzaju opowieści o klimacie czy krajobrazie tego czy owego miejsca, zachowaniach ludzi którym przyszło się mierzyć z realnością śmierci ( kolejki do zwiedzania trupiej farmy , czy chęć przyprowadzenia wycieczki szkolnej…), czy wstawek z życia doktora – anegdotki z jego życia, w tym opowieści o kolejnych żonach sprawiają, że wbrew ponurej okładce książka pozbawiona jest ponurego klimatu. Życie i śmierć są w niej splecione dokładnie tak samo jak w naszej realności. A ponury kosiarz okazuje się być zbiorem biochemicznych reakcji i biologicznych działań.
Jesli zatem podobało się Wam stulecie detektywów, czy stulecie chirurgów – możecie spokojnie sięgnąć po trupią farmę.