(1 / 5) A zapowiadało się tak dobrze. Trochę ironicznie, trochę prześmiewczo. Zgrabnie. Zabierałam się za czytanie z przyjemnością. I nagle bęc! Jak chcesz wiedzieć co się podziało przeczytaj anegdotę ze strony… jak nie chcesz, czytaj sobie tu dalej. Zgrzytnęłam zębami i zajrzałam na koniec książki do rzeczonego dopisku… przy okazji dowiadując się, że takich anegdot na końcu jest całkiem, całkiem sporo! Nie wiem jak Wam, mnie się ten koncept bardzo nie spodobał. A to dopiero początek kłopotów z Chąśbą.Owszem, domyślam się skąd się autorce taki koncept wziął, jaki cel mu przyświecał, ale mnie nieodmiennie kojarzył się z dopiskami na różnych stronach “zostało jeszcze 86% artykułu, zapłać 2,99”. Nie mówiąc już o tym, że takie kicanie po książce w te, nazad i z powrotem denerwowało niebotycznie, skutecznie psując przyjemność z czytania. Co gorsza, owe anegdoty, jak je tam autorka nazywa były bardzo nierówne. Jedne miały istotne znaczenie dla fabuły inne… żadne. Kartkowanie książki tylko po to aby dowiedzieć się kto się do kogo uśmiechnął i jak mu się szło do lasu doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Dodam tylko, że anegdot jest… 20!!!!
Jeśli chodzi o fabułę, to… hm, nie ukrywam, że po autorce bądź co bądź powieści kryminalnych spodziewałam się zdecydowanie czegoś więcej. Tymczasem fabuła rozłazi się w szwach, jest prosta by nie rzec prostacka, zasadza się na napchaniu do jednego wora wszystkiego co się jako tako z mitologią słowiańską kojarzy, z niewielkim dodatkiem importowanych z innego kręgu kulturowego wampirów ( no dobra, niech stracę, wąpierze jakieś się tam po mitologii słowiańskiej plątały), a wszystko to w stylistyce jasełek w wykonaniu przedszkolaków. Niby mrocznie i strasznie, ale opowiadane w tonie wesolutko- żartobliwym, w tym przypadku pasującym jak przysłowiowa pięść do nosa. Intryga czytelna do bólu zębów ustawiona na zasadzie mrugania do czytelnika – “te patrz, ja cię tu kiwam!”. Zakończenie… autorka spuściła na nie topór Jaromira. Dosłownie. Jedne watki wyjaśnione łopatologicznie, inne poucinane, albo wyjaśnione na zasadzie “bo tak”. Muza w tym miejscu musiała już być na wolnym. Albo na odwyku. Tu przyczepię się jeszcze do języka utworu. Raz mamy stylizację na epokę, a za chwilę łup, współczesnością, aż oczy bolą. Do tego ta ilość powtórzeń. Autorka zapatrzyła się chyba w klasyka czyli Goodkinda . Jego bohaterowi napis miecz prawdy wciskał się w garść średnio co 4 strony, tu zaś w kółko jest nam przypominane że Unirad się utopił i został utopcem oraz że Jaromir to bóg wiosny i wojny w białą szatę odzian. Kwestię dialogów litościwie przemilczę. O bohaterach mogę powiedzieć tylko tyle, że praktycznie każdy z każdym ma tu patologiczną, lub co najmniej niezdrową relację, o ile można cokolwiek mówić o relacjach … pacynek.
podsumowując…. Potencjał był. Tyle, że jak to spuentował Paweł: zamiast dzieła w stylu Roberta Jordana dostaliśmy coś w stylu Jordana Michaela…