(0,5 / 5)
Ten blog jest dobrym dowodem na to, że udaje nam się przebić przez niejednego gniota, dotrwać do końca wyjątkowej chały i dobrnąć do kresu wielu wytworów ocierających się o grafomanię. A jednak nie udało mi się dotrwać do końca Sprzątaczki. I nawet nie jest to powieść, tylko coś w rodzaju biografii skrzyżowanej z reportażem. I co by nie było – jest to bestseller. No, ale Zmierzch też bestsellerem był, więc to akurat nie jest argument.
Przyznaję, że dobrnęłam do połowy i miałam dość. Fragment, który ostatecznie wyczerpał moją cierpliwość był cytatem z wpisu autorki na Facebooku. W którym to autorka wyraża pretensje do świata, że haruje przez 25 godzin w tygodniu i nie stać jej na utrzymanie.
Aha. Autorka jest sprzątaczką – nie jest to zawód ani łatwy, ani dobrze płatny. Pracuje na pół etatu. I nie stać jej na utrzymanie siebie i dziecka. Aha. I… i co przepraszam? Ma mnie ta sytuacja dziwić, szokować? Znam paru informatyków. Jest to zawód nieporównywalnie lepiej płatny. I naprawdę niewielu z tych informatyków byłoby stać na utrzymanie siebie i dziecka z połowy etatu. Na dodatek nie mieliby szans na darmowe mieszkanie na koszt państwa (trzy pokoje do użytku własnego) i bony na żywność. Czy fajnie byłoby utrzymywać się z połowy etatu i resztę czasu mieć dla siebie i rodziny? Pewnie. Czy fajnie by było jakby praca w dowolnym zawodzie zapewniała coś więcej niż przerwanie? Oczywiście. Czy sytuacja autorki jest wyjątkowo trudna, w oparciu o treść książki? Tu można by dyskutować. Rzeczywistość mamy jaką mamy. Czy to w Polsce, czy w Stanach. A autorka z uporem tę rzeczywistość ignoruje, a w zasadzie ma do niej pretensje, że nie zapewnia jej jacuzzi i szampana (to nie moje wyzłośliwianie się, ten szampan i jacuzzi są w tekście).
Przy tym to nieszczęsne pół etatu tylko przepełniło czarę, bo przez pół książki autorka wiele razy gubi się w zeznaniach. Co biorąc pod uwagę reportażowy charakter tekstu było mocno niepokojące. Tak dla przykładu: Stephanie w wieku 11 lat poznała wartość pieniądza i zaczęła sobie dorabiać. Brawo. W takim razie czemu w wieku 28 lat nie ma ani wykształcenia, ani stałej pracy, ani doświadczenia w czymkolwiek, co by mogło pracę zapewnić. Dowiadujemy się też, że rzadko odwiedza ojca, bo jego nowa partnerka jej nie znosi. A parę rozdziałów później ta nieznosząca jej partnerka ojca proponuje, żeby została u nich z dzieckiem jak długo będzie chciała.
Kiedy autorka pakuje się w związek bez przyszłości, w jednym z rozdziałów dowiadujemy się, że nowy partner – Travis opiekuje się córką autorki i spędza z nią dużo czasu. Chwilę później „jest dla nich okropny”, mimo że nie ma ku temu żadnych przesłanek. Poza tym, że byli parą kompletnie do siebie nie pasującą, nie ma ani jednej wzmianki o tym, żeby był choćby niemiły dla którejkolwiek.
Wniosek, że trochę przypadkowy związek z Travisem był błędem wygląda jak dopisany przez redaktora, bo nie jest ani konsekwencją przemyśleń, ani do żadnych innych wniosków nie prowadzi.
Zresztą rzeczywistość i wyobrażenia autorki rozjeżdżają się nie tylko w kontekście pracy i związku, ale też np. przedszkola (bo kazano jej zabrać do domu ewidentnie chore dziecko) i biologicznego ojca córki (który nie raz bardzo wyraźnie oświadczył, że nie chce mieć z dzieckiem nic wspólnego, jednak autorka zawozi do niego córkę na weekend i dziwi się, że ten niechętnie się nią zajmuje).
I takich przykładów, niestety, można by sporo namnożyć. I to biorąc pod uwagę tylko pół książki, przez które udało mi się przebrnąć. Sprzątaczka mocno kojarzyła mi się z Zawodem – jest bardziej o wymaganiach stawianych rzeczywistości niż o pracy. Jak skończyła się historia autorki w książce – nie wiem i nie jestem się w stanie zmusić, żeby doczytać do końca. Ale biorąc pod uwagę status bestsellera, ilość tłumaczeń i ekranizację Netflixa, to na poza książkowy finał historii autorka raczej nie może narzekać. A czy rzeczywistość dostosowała się bardziej do wymagań autorki, to już pewnie całkiem inna historia…