UWAGA, Wcześniejsza recenzja tego tytułu znajduje się Tutaj
(4 / 5) Lawrence Wright jest doświadczonym reporterem „New Yorkera” i autorem już ośmiu książek z dziedziny literatury faktu – w tym się specjalizuje. Tym razem pisze o scjentologii – ni to religii, ni to nauce – ale o strukturze na pewno potrafiącej skutecznie zdobywać znaczenie, pieniądze i uznanie – a także sprawnie „łowić” celebrytów z Hollywood, którzy potem nie tylko zasilają ten ruch swoimi dolarami, ale też są żywą reklamą selenologicznych nauk i poglądów.
Amerykański urząd podatkowy po latach sporów uznał scjentologii za religię, zatem kościół ten może głosić swoją doktrynę i dość swobodnie kształtować wewnętrzną organizację. Scjentolodzy oferują „most do całkowitej wolności” – cokolwiek to znaczy. Mają cały system szkoleń, dosyć hermetyczny język i – podobno – ich nauki pomagają lepiej sobie radzić w życiu. Ponadto cechą charakterystyczną jest duży nacisk na pozyskiwanie artystów – najlepiej aktorów, ale tez scenarzystów, muzyków, reżyserów. Prowadzili znane studio aktorskie, sporo osób wykreowali na gwiazdy (Tom Cruise, John Travolta, Kristie Alley). Ale to wszystko ma też drugą, ciemną stronę – kto podpadnie przywódcy, może zostać ogłoszony „jednostką antyspołeczną” (taka ich nowomowa…) i trafić do czegoś w rodzaju obozu reedukacji…. Dotyczy to też osób na wysokich stanowiskach, które mogą być ot tak wtrącone do „Dziury”, czyli zamkniętego baraku, gdzie nadal wykonują swoją pracę, tyle tylko że w warunkach niełaski i w zamknięciu. Mnie się to kojarzy od razu ze stalinizmem – regularne czystki, samokrytyka, ogłaszanie „wrogiem ludu” pardon, „jednostką antyspołeczną”, zamknięte obozy, regularne wywracanie hierarchii przez przywódcę.
No właśnie, przez przywódcę. Twórcą scjentologii i założycielem tego ruchu był L. Ron Hubbard – popularny pisarz, gównie książek science fiction, które do dziś są wydawane (pamiętacie „Bitwę o ziemię”), który w pewnym momencie swojego życia napisał fundamentalne dla selenologów dzieło „Dianetyka”. Wprowadził tam mnóstwo pojęć typu „audytowanie”, „thetan operacyjny” czy też „skala tonów” – a przesłanie było mniej więcej takie, że przy odpowiednim wytrenowaniu woli można nauczyć się samoleczenia, panowania nad emocjami i w ogóle stać się o wiele lepszym i doskonalszym człowiekiem. A do treningu oprócz szkoleń wynalazł jeszcze maszynę do audytowania, która pokazywała, jak dalece panujesz nad swoim otoczeniem.
W takich grupach (sektach?) najtrudniejszy moment następuje po śmierci przywódcy. L. Ron Hubbard zmarł w 1986 roku. Co dalej? W nie całkiem wyjaśnionych okolicznościach władzę przejął niejaki David Miscavige – i w następnych latach uczynił ja władzą absolutną. To on ogłaszał tego czy owego wyznawcę „jednostką antyspołeczną”, nakazywał zerwanie wszelkich kontaktów z kimś takim, to on zsyłał do „dziury” i z niej uwalniał, podobno nawet bił współpracowników (czemu jednak kościół scjentologów stanowczo zaprzecza). Poza tym – jak to w sekcie: utrudnianie odejścia, ściganie uciekinierów, zasypywanie ich pozwami (taka amerykańska specyfika…). Czy ludzie mogą odejść z ruchu? Tak, mogą – co więcej, kiedy poczują się ścigani czy zastraszani zawsze mogą zadzwonić na policję i policja im pomoże. Tylko że …oni nie bardzo maja gdzie uciec, zwłaszcza ci na wyższych stanowiskach – bo poza kościołem są nikim, bez zawodu, bez dorobku, bez źródeł utrzymania. Owszem, znany hollywoodzki scenarzysta sobie poradzi – choć nie bez trudu, ale była osoba nr 2 w kościele po ucieczce z organizacji mieszka na prowincji i dorabia sobie sprzedawaniem piwa na meczach bejsbola…
Co z tej książki wyniosłem, oprócz informacji o scjentologii i scjentologach, które interesują mnie tak sobie? Myślę, że najważniejsza rzecz sprowadza się do tego, ze każda religia, czy szerzej – każdy nowy ruch – ma kryzys po śmierci założyciela. A ludzie, którym przypadło w udziale bycie następcą mają trzy opcje: podejmować decyzje zgodne z zasadami swojej wiary, ale niekoniecznie dobre dla instytucji, naginać, czasem coraz bardziej, zasady wiary, żeby podejmować decyzje dobre dla instytucji, albo wprost – budować i chronić instytucję nie oglądając się na wiarę, co najwyżej ja pozorować. Może więc jest tak, że aby być skutecznym w instytucji religijnej, wręcz trzeba nie za bardzo wierzyć w doktrynę – a może nawet nie wierzyć w nią w ogóle? Bo wtedy nie mieszają się porządki, cel jest jasno zdefiniowany, instytucja jest dobrze zarządzana, a maluczcy niech wierzą – w końcu to oni dają pieniądze na to, żeby dzieło dotyczące kultu mogło funkcjonować jak należy…
A może jest inaczej, i jeżeli religia trwa odpowiednio długo i nie prowadzi do krzywdy dla wyznawców czy też innych ludzi, ale raczej w stronę dobra, to „coś” czy raczej „Ktoś” w niej jest?
Książka jest dość trudna, opowiada o nieco egzotycznej, ale bardzo prężnej grupie, o budowaniu wpływu nie tylko na ludzi, ale też na władze, nawet na poziomie federalnym. Jeżeli więc chcecie zobaczyć, jak blisko jest od propagowania swoich poglądów do manipulacji – przeczytajcie