Justyna Hankus – Dwie i pół duszy. Folk noir

1.5 out of 5 stars (1,5 / 5)
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to język. Piękny, dopracowany, wręcz poetycki. Bardzo skupiony na budowaniu opisów i nastroju. I tu się pojawia pierwszy zgrzyt.
Bo opisy, nastrój i ogólna atmosfera wsi odciętej od świata, gdzie tylko mgła, knajpa, pleban i czarownica zalatują epoką mocno niedzisiejszą, mówiąc delikatnie. Tak XIX wiekiem, mniej więcej. Tym bardziej, że nasz bohater nie ma w chacie ani prądu, ani bieżącej wody. Ani nawet zamka w drzwiach.
A potem się okazuje, że jest wiek XX. Druga połowa wieku XX, tak konkretniej. Ktoś ma telefon. Istnieje PKS i wodociągi. Ale to nie przeszkadza w samosądach ani w próbie przehandlowania dziecka za kozę. Tak, wiem, jak dorzucimy gdzieś „fantasy” albo „folk” to sens już nie jest istotny. Tjaa… W kiepskim fantasy zapewne nie jest.
Im dalej przebija się czytelnik przez ten piękny, dopracowany język naszpikowany środkami stylistycznymi bardziej niż makowiec makiem, tym bardziej okazuje się, że jest to tylko wydmuszka. Przez prawie połowę książki autorka produkuje przerost formy nad treścią i wciska czytelnikowi obraz sielsko-wiejskiego życia i lekko onirycznego krajobrazu rodem ze skansenu. W pakiecie dostajemy wszystko – mądrą Cygankę, wiejskiego głupka, wizytę w knajpie na wódce i trochę zagubionego plebana. I wodnika, nie wiadomo jakim cudem współpracującego z Cyganką (coś nawet ten folk mało prawdopodobny). I inne pomniejsze stwory, których jest chyba we wsi więcej niż mieszkańców. Jedyne, czego nie dostajemy, to sensowny, spójny i wyraźny wątek fabularny.
Kiedy czytelnik już prawie zwichnął sobie szczękę przy ziewaniu, czekając aż cokolwiek się stanie z nadmiarem rozpoczętych wątków, to fabuła nagle… chciałabym powiedzieć, że rusza z kopyta, ale raczej zakręca jak ukąszony w zadek pies i zamiast lokalnego folkloru dostajemy mistyczną, nieszczęśliwą miłość, przetykaną klimatami godnymi kiepskich lektur szkolnych i ludową magią, którą można by nazwać niepokojącą, w bardzo negatywnym znaczeniu tego słowa. Albo mówiąc wprost, ale mało po polsku: creepy.
Eh, zmęczyła mnie i wymęczyła ta książka. Jeśli ktoś da się porwać językowi, dusznemu klimatowi zasnutej mgłą wsi i nie zwróci uwagi (albo przymknie oko na całą resztę), to książka może się spodobać. Mnie przerost formy nad treścią szybko zaczął irytować, podobnie jak nadmiar nie prowadzących do niczego wątków. Główny bohater – fascynujący jak owsianka na wodzie i równie rozmemłany – też nie pomagał w odbiorze całości. A jego historię bardzo trudno nazwać głównym wątkiem, czymś, co by popychało historię do przodu, pociągnęło za sobą czytelnika, czy miało jakąkolwiek moc sprawczą. Ot bohater mocą autorki od czasu do czasu budzi się z marazmu i wtedy rzeczy się dzieją dookoła. Najciekawsza wydawała się Cyganka, ale jej wątek miał być „tajemniczy” i jest jednak bardziej poboczny, więc nie dowiadujemy się za wiele o postaci.
Nadmiar wierzeń, słowiańszczyzny czy folku też wbrew pozorom nie pomagał, bo całe nadprzyrodzone towarzystwo sprawiało wrażenie wrzuconego na siłę do jednego wora i jeszcze udeptanego, żeby tylko więcej, więcej i jeszcze więcej się zmieściło. Niezależnie od tego, czy zgodnie z lokalnym folklorem te stwory mogłyby ze sobą koegzystować, czy też nie. Chociaż trzeba przyznać, że autorce ładnie udało się wpleść cały bestiariusz do codziennego życia.
Męczące to było i trochę o niczym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *