(0,5 / 5)
Drużyna wojów pod dowództwem Mandreda rusza w zasypany śniegiem las. Żaden z mężczyzn nie miał ochoty opuszczać ciepłej chaty, ale nie mają wyboru – coś napada na mieszkańców osady, a Mandred jako jarl musi dać przykład.
Wyprawa kończy się tragicznie, a ranny jarl trafia do krainy elfów. Krainy elfów rodem z Tolkiena. Albo prawie z Tolkiena, bo jakkolwiek wiele elementów jest bardzo kanonicznych, tak autor też pododawał trochę od siebie. Bo po dworze równie zimnej jak Galadriela królowej elfów pałętają się centaury i satyry.
Czytelnik przebija się przez długie i suche jak wiór opisy, chciałoby się powiedzieć okoliczności przyrody, ale w sumie są to opisy wszystkiego. Od krajobrazów, murów obronnych i mostów zaczynając, przez drzewa i łąki, a kończąc na pojedynczych żołędziach. Miałam wrażenie, że czytam Tolkiena skrzyżowanego z Nad Niemnem. A kiedy już przysypiamy z nudy, autor raczy nas opisem najbardziej płomiennego romansu w literaturze: o serce elfiej czarodziejki rywalizuje dwóch elfów, jeden brzdąka a drugi deklamuje. I tak od dwudziestu lat. Przewidziane jest jeszcze kolejnych dwadzieścia, bo na razie tylko jeden z adoratorów był na tyle śmiały, żeby swą muzę cmoknąć w rękę. Szał, żądza i pasja. Ratunku!
Elfy ruszają z Mandredem na łów i jak już przetrwamy wyjątkowo długie przygotowania do wyprawy, bo wiecie – najpierw każdy z członków musi zebrać sprzęt (szczegółowo opisany), pożegnać się z królową i rodziną, pokazać społeczności przed wyjazdem… i tak dalej, i w tym stylu. Kiedy już odetchniemy z ulgą, gdy w końcu wyruszą, dostajemy całkiem ciekawy i dość zaskakujący zwrot akcji, a potem… a potem autor wsadza granat w kanon i dorzuca jakieś dżiny, projekcje astralne, podróże w czasie i inne wynalazki. Niby ciekawy pomysł, ale wszystko jest pokazane z równym brakiem emocji, pasji czy akcji jak ten nieszczęsny romans dworski. Ktoś zostaje ranny – czytelnik ziewa, mamy bardzo konkretny zwrot akcji – czytelnik ze znudzeniem przewraca kolejną kartkę, ktoś ginie – czytelnik się cieszy (może będzie mniej opisów!). Kiedy w końcu autor pokazał coś nowego i ciekawego, to miałam już tak dość suchego, pozbawionego emocji stylu, drewnianych (ale szalenie szlachetnych) bohaterów, którzy mieli być w zamyśle pełni uczuć, opisów kolejnych zasp i drzew, i koszmarnych, sztucznych, deklamowanych dialogów, że skończyłam czytać w okolicach 150 strony. Czyli w jakiejś 1/3 powieści. A w sumie połowy powieści, bo Fabryka Słów podzieliła oryginalny pierwszy tom na dwie części, z czego drugiej się już raczej nie doczekamy, o pozostałych tomach nie wspominając. I tak dobrnęłam z trudem. Jest zdecydowanie więcej ciekawszych książek (albo chociaż mniej nudnych), żeby męczyć się akurat z tą.
Możliwe, że suchy i sztuczny styl to kwestia tłumaczenia, ale brak jakiegoś sensownego tempa i rytmu już nie. Podobnie jak nijakie, pozbawione charakteru postacie (chociaż wyniosłość elfów akurat udała się autorowi całkiem nieźle), których losem trudno się przejąć, o kibicowaniu nie wspominając.
Tylko jedna rzecz w tej książce przypadła mi do gustu – okładka.