Książeczka wpadła mi w ręce na jakiejś wyprzedaży. Postanowiłam zaryzykować, mimo że opis na okładce sugerował dwie możliwości – albo będzie to niezła satyra, albo coś kompletnie niestrawnego, w stylu kolejnych części Strasznych filmów.
Historia zaczyna się prosto – finalistki młodzieżowego konkursu Miss USA lecące na finał rozbijają się na bezludnej wyspie. Początek jest nawet sympatyczny – dziewczyny nie mające w bagażach nic szczególnie przydatnego, ani nie mające pojęcia o survivalu, za to umiejące myśleć (a przynajmniej część z nich) starają się jakoś przetrwać i jeszcze ogarnąć te mniej kojarzące fakty. Niestety po kilku rozdziałach zmienia się to w festiwal stereotypów. Zaczynając od postaci – dwie głupie blondynki, jedna puszczalska (kolor włosów nieistotny), córka emigrantów legalnych i córka tych mniej legalnych, trzymana pod kloszem córeczka mamusi, pasjonatka konkursów piękności, stereotypowa lesbijka i oświecona feministka. Oczywiście wszystkie (poza tymi dwiema ostatnimi) są jeszcze powiązane z jakimś odpowiednim do stereotypu stanem. Oświecona feministka jest nie tylko główną bohaterką, ale też lokalną Mary Sue, traktującą całą nieoświeconą resztę uciśnionych z góry, co też nie specjalnie pomaga w odbiorze i w widzeniu w którejkolwiek Miss czegoś więcej niż kartonowej makietki.
Do tego do fabuły zostało upchnięte wszystko, co autorce przyszło do głowy. Jak miało sens, to jest wałkowane na wszystkie strony w opisach, dialogach i prawie że wieszane na palmie. A jak nie miało sensu, ładu i składu, to zostało wdeptane w piasek tej bezludnej wyspy i podświetlone ogniskiem, żeby tylko czytelnik nie przeoczył. A natknąć się możemy na naprawdę przeróżne rzeczy: złe korporacje, szalonych dyktatorów, eko terrorystów, Sarę Palin, piratów, boysbandy, Władcę Much, Lost, Bollywood, reality tv, młodzieżowe seriale, feminizm, komiksy, różne typy seksualności, koszmarnych rodziców. No i same konkursy piękności. A to wszystko okraszone przerwami na reklamy (serio) i dużą ilością przypisów, które tłumaczą głupiemu czytelnikowi oczywistości, bo przecież sam się nie domyśli…
Wszystko jest tak łopatologiczne, przeszarżowane i przeładowane, że naprawdę dostajemy coś w stylu Strasznego filmu, tylko do czytania. Było tam kilka dobrych pomysłów, które były zabawne i gdyby miały szanse wybić się na pierwszy plan, mogłyby uratować książkę i zrobić z niej coś… może nie dobrego, ale nadającego się do czytania. Jednak szybko zostają one zawalone czymkolwiek – od makijażu, cekinów, butów zaczynając, a na seksaferze kończąc. A nawet jeśli choć przez chwilę pojawi się światełko nadziei, że będzie w tej książce cokolwiek pozytywnego, to autorka sama skutecznie gasi to światełko i dostarcza bohaterkom odpowiedni zestaw chłopaków. Oczywiście tak, żeby dobrze pasowało – dla każdej po jednym. I laski głupieją. Wszystkie, hurtowo i bezrefleksyjnie. A wszystkie deklaracje feminizmu, oburzenie widzeniem tylko opakowania znikają wraz z przypływem i zabierają ze sobą resztki pomyślunku.
Jak przystało na kiepski film dostajemy nawet scenę po napisach, która jest tak żenująca, że najgorsza komedia by się jej nie powstydziła.
Naprawdę współczuję Marcie Kisiel tłumaczenia tego koszmarka.
Chała, omijać z daleka.
A co dostaje w zestawie chłopaków sztandarowa lesbijka? No nie mów, że się “nawraca” na hetero?
Nope. Dostaje kumpla zgodnego z nią mniejszością rasową (poprawność polityczna atakuje tutaj aż za bardzo), który jest najpierw mocno nieszczęśliwy a potem opromienia go idea tego, że wszyscy “żyli długo i szczęścicie”, więc i on grzecznie nie wyłamuje się, że schematu i zostaje szczęśliwym “tylko przyjacielem”.
Aj. To bolało.