Zasiadając do recenzji tej książki zaczęłam się zastanawiać, do której kategorii powinnam ją tak naprawdę przypisać. I powiem Wam, że miałam z tym poważny problem. Zobaczcie sami. Fakty historyczne są? Są. Przygoda? Niemal na każdym kroku. Choć to nie do końca dobre porównanie, ale duch Indiany Jonesa i ostatniej krucjaty unosi się nad powieścią nad wyraz wyraźnie. Duchy diabły , demony i artefakty? Obecne. Mistyka? Ratunku. W nadmiarze…David Camus jest potomkiem TEGO Camusa. I najwyraźniej uznał, że nobless oblige. Też postanowił sobie popisać. A co mu wyszło? Hm… Cóż, dbałości o szczegóły historyczne panu Camus odmówić nie sposób. Widać, że się do tematu przygotował i tło historyczne rozpracował rzetelnie. Początek każdego rozdziału jest tak naprawdę omówieniem sytuacji historycznej. Piórem autor też potrafi operować, zdania złożone nie sprawiają mu problemów, ich logika jest poprawna. Bohaterowie… hm. Tu już jest gorzej. Postacie kreowane przez Davida Camus są nieprzekonywujące, motywy i logika działania trudna do zaakceptowania. Tło? Niestety nie wyszło. Płaskie, sztampowe i nie do końca pasujące do realiów geograficznym.
I na koniec zostaje jeszcze fabuła. No tu dopiero można sobie złośliwie poużywać. Coś, co zaczyna się jak kolejna powieść z czasów wojen z Saladynem, z całkiem porządnym historycznym wprowadzeniem, w środku zmienia się w pędzącą z przytupem przygodówkę, by za chwilę skręcić w kierunku mitologii pomieszanej z mistyką aż wreszcie w tej mistyce niemal zatonąć. Co gorsza wątki fantastyczno – mitologiczno – bozia raczy wiedzieć jakie, wydają się być wepchnięte na siłę, a ich jedynym w moim odczuciu zadaniem było maskowanie miejsc w których logika poszła sobie na piwo. ( a że logika często chodziła na piwo, to i wyszło co wyszło). Czytając książkę momentami miałam wrażenie, że to jakaś przeróbka serialowego gniota “Tajemnice Sahary”. Nie zdziwiłoby mnie specjalnie, gdyby w którymś momencie deus ex machina pojawili się do kompletu kosmici. I tak by już nic nie zepsuli ani nie uratowali. Wreszcie – mam duże zastrzeżenia do ciągłości fabularnej. Cały czas miałam wrażenie, że czytam tę powieść od środka i że brakuje tu przynajmniej jednego jeśli nie dwóch tomów. Bohaterowie najwyraźniej doskonale się znają, mają o sobie wyrobione opinie na podstawie wcześniejszych wydarzeń, ich niektóre działania czy odbiór przez otoczenie też wynika z tego co działo się wcześniej… Niejeden raz przerywałam lekturę tylko po to żeby jeszcze raz z niedowierzaniem szukać na okładce, w stopce wydawniczej czy wreszcie w internecie informacji o ewentualnych wcześniejszych częściach tej powieści. Autor cały czas odwoływał się do jakiś informacji o bohaterach które najwyraźniej powinny być czytelnikowi znane. Figa! Znane nie były. Autor dopisał je jako tom drugi…. No za coś takiego to ja serdecznie dziękuję!
Podsumowując. Jak widać, nazwiska książek nie piszą i nie wystarczy być wnukiem znakomitego pisarza żeby pisać dobre książki. A zamieszczone na okładce porównanie Rycerzy królestwa do Imienia róży jest nie tyle mylące, ile wręcz dla tej ostatniej pozycji obraźliwe.
Gniot