I znowu trafiła mi się książka o której nie pisze się łatwo, choć całkiem szybko się ją czyta. W pewnym sensie to znak rozpoznawczy autora. Książki Orsona S. Carda potrafią bowiem narobić niezłego zamętu w głowie i sprawić, że przed napisaniem o nich czegokolwiek trzeba trochę pochodzić i trochę je w sobie przetrawić, bo niby w pierwszej chwili są do niczego, a jak się zastanowimy ukazują drugie denko, lub na odwrót czyta się szybko, ale po odłożeniu zastanawia o co tak naprawdę chodziło i na wszystkie bogi – po kiego traciłam na to czas?!
Zaginione wrota to według wydawcy “pierwszy tom nowej serii młodzieżowej autora”. Taki Harry Potter na odwrót. Harry jest magiczny – jego otoczenie nie. Danny jest niemagiczny – jego otoczenie tak. W obu przypadkach otoczenie jest wredne. W pierwszym przypadku wyżywa się na chłopaku, bo Harry jest magiczny, w drugim wyżywa się na Dannym bo Danny jest niemagiczny. Takie wrażenie można mieć przez pierwsze powiedzmy 50 stron. Potem ta “książka dla młodzieży” w moim odczuciu staje się taką samą “książką dla młodzieży” jak Gra Endera. Czyli robi się gęsto, nieprzyjemnie, a świat pokazuje swoje prawdziwe, wybitnie wredne oblicze. Książka skonstruowana jest na zasadzie równoległości – naprzemiennie opowiadana historia toczy się w dwóch różnych światach i choć początkowo wydaje się nie mieć wspólnego mianownika, to jednak szybko orientujemy się, że w obu przypadkach obserwujemy magów wrót. Jeśli do tego dodamy magiczno – niemagiczne zamieszanie “tu i teraz” to wrażenie chaosu i pomieszania z poplątaniem przynajmniej w niektórych fragmentach murowane. Sama akcja jest dość wartka, poza momentami kiedy bohaterowie zaczynają dywagować nad tym czym są wrota. Wtedy do magii zostają doklejone filozofia i fizyka. Jak dla mnie była to mieszanka nie do przełknięcia i przyznaję bez bicia niektóre z tych “uczonych” wywodów czytałam jednym okiem. Jeśli przyjrzymy się postaci głównego bohatera, bez trudu dostrzeżemy jego podobieństwo do Endera. Danny to dziecko, a właściwie nastolatek, wplątany w świat dorosłych, którzy cynicznie nim manipulują i wykorzystują do własnych brudnych celów. Podobnie jak Ender, również Danny został powołany do życia w nadziei na osiągnięcie bardzo konkretnego “wyniku hodowlanego”. W przypadku Endera oczekiwano genialnego i charyzmatycznego przywódcy zdolnego pokonać królowe kopców. W przypadku Dannego – silnego maga wrót. Jednak w przeciwieństwie do Endera, Dannego trudno polubić, czy chociażby szanować.
Tym co zdecydowanie nie podobalo mi się w książce było zbytnie uproszczenie postaci i zatykanie magią niedoróbek w fabule, że o takich drobiazgach jak brak logiki czy dość wysilone “uwspółcześnianie” napisanego dość dawno temu skryptu nie wspomnę. W efekcie miałam wrażenie że dostałam Endera przerobionego na Harrego Pottera ze zdecydowanie zbyt dużą domieszką prymitywnych zagrywek i niewyszukanego słownictwa.
Powiem szczerze, że miałam problemy z doczytaniem tej książki do końca. Ni to powieść fantasy, ni to historia antypatycznego nastolatka po przejściach, który uważa że każdy dorosły tylko czyha, żeby mu się dobrać do skóry (w najlepszym razie).
Podobał mi się sam pomysł tytułowych wrót, mechanizm ich działania i to, jak można je wykorzystywać. Ciekawie też wyglądał podział na kategorie magów – w zależności od żywiołu / podmiotu i stopnia w jakim potrafią go okiełznać czy wykorzystać.
Co do dwu wątkowej fabuły – fajny zabieg, chociaż obie historie, mimo, że połączone postaciami magów wrót, były na tyle odległe od siebie, że miałam wrażenie czytania dwóch różnych powieści (dla porównania – w “Panu Lodowego Ogrodu” oba wątki wciągnęły mnie równie mocno i przez większość stron czułam, że gdzieś tam, już niedługo, oba wątki się połączą).
Wracając do “Zaginionych wrót”- najsłabszą stroną książki wydaje się być główny bohater – Danny. Jest na tyle irytujący i egoistyczny, a równocześnie, jako postać, niedopracowany i płytki (gdzie mu tam do Endera), że im bliżej końca, tym czytało mi się ciężej.
Mam nadzieję, że w kolejnych tomach autor bardziej skupia się na świecie magów i wrót (który sam w sobie jest nawet ciekawy), a mniej na przeżyciach (wewnętrznych i nie tylko) Danny’ego. Właściwie nie miałabym nic przeciw, gdyby ten konkretny bohater utknął gdzieś we wrotach i pozostał tam do końca serii…