Zapowiedz na okładce była, jak zwykle, świetna: nominacja do Artur Clarke Award, inne znane książki (o żadnej jakoś nie słyszałam) i tłumaczenia na nie wiadomo ile języków. Obiecujący młody pisarz, wczesny debiut, bla, bla, bla, bla… I tak w ten deseń. Niby fajnie, tylko te peany pochwalne w połączeniu z faktem, że Przebudzonych znalazłam w koszu z tanią książką w jakimś hipermarkecie za jedyne 4,99 sprawiły, że w głowie rozdzwoniły mi się dzwonki alarmowe. I słusznie, jak się okazało.
Kapitan Fray – najemnik, pirat, samolub i bawidamek mający całe stado wrogów – głównie byłych klientów i byłych narzeczonych (lub ich rodziny) wpada w większe kłopoty niż zwykle – ktoś wrabia go w (udany) zamach na Arcyksięcia. A razem z nim całą jego załogę, przypominającą bardziej dom wariatów w plenerze niż marynarzy. Demonolog zżerany winą i jego mechaniczny golem oraz mechanik (przedstawiciel tajemniczej rasy) i kot to normalniejsi członkowie załogi. Do tego mamy: pilota myśliwca numer jeden – cynicznego don Kichota, pilota myśliwca numer dwa, który albo ma zespół stresu pourazowego, albo jest paranoikiem i tchórzem (stawiam raczej na to drugie), felczera (notorycznie zalanego) i babę. Baba na pokładzie statku to, jak wiadomo, murowane nieszczęście, a ta na dodatek jest nawigatorem. Martwym nawigatorem, bo nie do końca przemienionym lokalnym gatunkiem zombie/wampira (trudno sierdzić, którym z nich konkretnie, ale sądząc po tym, że nie je, nie pije, nie żyje, a energię skądś ma i funkcjonuje całkiem normalnie, tylko nie oddycha, to bardziej bym się skłaniała ku perpetum mobile…). Całe to towarzystwo musi się ukrywać i udowodnić swoją niewinność w świecie steampunkowej technologi, kilku bliżej nieokreślonych ras, alchemików wywołujących demony, rycerzy zakutych w zbroje, ale biegających z karabinami i tajemniczego zakonu Przebudzonych, o którym, do końca książki, nie dowiadujemy się nic.
Tjaa… weźmy najbardziej sztampowe postacie jaki tylko są, wsadźmy je do ledwo naszkicowanego świata, żeby niedoróbki nie wyszły na jaw. Doprawmy alchemią, demonologią, obcymi rasami, bractwem rycerskim, a statki pływające zamieńmy na latające. Dostaniemy wyjątkowy kicz; nudny, przewidywalny, nie mający za wiele sensu, za to całkiem sporo dziur. Ot taka nudniejsza wersja Piratów z Karaibów, na którą trzeba poświęcić trochę więcej czasu niż na film.
I to ma być niedoszły laureat nagrody Clarka?! OMG. I pomyśleć, że czasem nie zgadzam się z nominacjami do Zajdla…
Koszmarek i chała
Koleżanka która pożyczyła mi tę książkę skomentowała ją krótko i węzłowato: “Piraci z Karaibów w Kosmosie”. Z tym kosmosem to trochę jednak przesadziła, bowiem rzecz dzieje się zaledwie na jednej planecie (na której jednak żyje podejrzanie dużo ras), ale z piratami i owszem trafiła. Mnie książka skojarzyła się bardziej z serialem Firefly, skrzyżowanym z Fullmetal Alchemist, podlanym sosikiem z Hana Solo i zakropionym Resident Evil, – zapewne dla lepszego smaku całości.
Jak się domyślacie gniot wyszedł przedni i sama nie wiem czemu nie śmignęłam rzeczoną literaturą w kąt po pierwszych 30 stronach. Tak czy inaczej mamy tu przemytnika nieudacznika, który jak się później okaże podpadł możnym tego świata,( głównie z powodu córeczek uwodzonych w ilościach hurtowych i porzucanych z solidnym hukiem na przykład w trakcie ceremonii ślubnej). Mamy pilota wojskowego myśliwca zachlewającego się w drobny rzucik z powodu dziś byśmy rzekli – “zespołu stresu bojowego”. Jednym z objawów rzeczonego jest obawa przed śmiercią z kocich pazurów, a raczej lęk, że pokładowy kot udusi naszego biedaka w trakcie snu. Tfu, tak nie doceniać kociej miłości.
Mamy pasażera, tajemniczego demonistę, za którym łazi ożywiona zbroja. Pod koniec dowiemy się, że w owej zbroi jest zaklęta córka brata pana demonisty, ofiara własnej ciekawości, nieudolności kuzyna demonologa oraz rzecz jasna demona. Mamy…. Panią nawigator. Pani nawigator nie je nie oddycha, nie śpi, nie bije jej serce, po” przydzownieniu” głową w cembrowinę studni wstaje otrzepuje się i idzie dalej. Miała bowiem nieszczęście paść ofiarą tutejszej odmiany zombie, którzy chcieli z niej zrobić kolejnego członka ich społeczności ale im jakoś nie wyszło. W efekcie Jez zachowała pamięć, nie ma też apetytu na ludzinę, innych rzeczy jadać nie musi, a autor nie raczył nas poinformować w co zamieniła się nie przepompowywana krew, oraz na jakim innym niż żarcie paliwku funkcjonuje pani nieżywa. Nie jest to zresztą jedyny wątek przy którym pan autor poszedł na skróty. Jeśli do kompletu dorzucimy mechanika z dziwnej rasy, pana doktora, który jak przystało na doktora jest wiecznie zadziobany w pesteczkę, drugiego pilota, który dla odmiany nieodparcie kojarzy się z don Kichotem – ma bowiem swoją Lusindę wzór cnót wszelakich, rzekomo wiernie oczekującą jego powrotu, damę serca do której rzewnie wzdycha od lat, (co jednakowoż nie przeszkadza mu wydawać całej zarobionej kasy w kolejnych burdelach) no to będziemy mieli załogę w komplecie.
A no tak zapomniałam o kocie. Wielkim, rudym, polującym w trzewiach statku. Aż się prosi, żeby się spytać – a Ripley przyjdzie? Dorzućmy do tego zakon tajemniczych przebudzonych, oraz rycerzy w zbrojach strzegących pokoju i poszanowania prawa, równie sprawnie posługujących się toporem co karabinem maszynowym, wrzućmy w to coś co autor uznał za intrygę polityczną i mamy zlepek dumnie nazywany książką fantasy.
Ajajajajaj. Kelner, wiadro.
Nie jestem zwolenniczką tego typu literatury i w przypadku tej książki bardzo się z tego cieszę. 😉